czwartek, 23 września 2010
Kiedy piszę, że w Sudanie jest ciężko - że pogoda, podróże, wszelkie trudy - bywają problemem dla psychiki i ciała, to nie dlatego, by wynieść siebie ponad innych, mówiąc przy tym: nie dacie rady, więc zostańcie w domach. Jest bowiem zgoła na odwrót, chcę pokazać, że skoro ja przeżyłem, to każdy da radę, i że warto odrzucić strach i obawy, by oddać się marzeniu. Ten strach buduje niewiedza, czasem wygoda. Każda podróż jest decyzją, każda decyzja ma swój efekt - decyzja jest zawsze nasza, a efekt wynikiem rzuconych w przestworza tysięcy kości do gry - zawsze nas coś zaskoczy. Pech, szczęście, przeznaczenie, los i przekleństwa chowają się w naszym cieniu, a ten rzucamy w każdym miejscu tego świata.
Zilustruję ten wywód dalszym ciągiem opowiadanej przeze mnie historii. Z Karimy wyjechaliśmy z samego rana. Samochód obłożony był bagażami, nasze plecaki przywiązaliśmy od zewnątrz paki i w miarę upływu czasu zmieniały kolor na piaskowy. Część tobołów znajdowała się też między nami - siedzącymi z tyłu, nieustannie pieszczonymi ciepłym wiatrem. Jedno z miejsc należało do beczki paliwa, uszczelnionej wprawdzie kawałem szmaty, która i tak w końcu przesiąkła, i raczyła od czasu do czasu wonną kroplą ropy. Trasa była niewdzięczna. Wiodła w górę Nilu, co paradoksalnie oznaczało podróż na północ, dokładnie północny wschód. Jest to bowiem rejon, w którym Nil tworzy meander, największy być może na świecie. Szlak ciągnął się wzdłuż rzeki, jednak często, by ominąć nieprzejezdne wąwozy, skręcał w pustynię. Samochód jechał powoli, nie mógł się rozpędzić, bo w każdej chwili drogę mógł przeciąć rów, jakaś rozpadlina, czy głaz. Wiele zakrętów było niezwykle ostrych, a kierowca, dodajmy - nieznający trasy i bardzo niepewny w swym fachu - źle je oceniał, co kilka razy skończyło się lekkimi uderzeniami w skały. Krajobraz, który momentami wydawał się być księżycem nie rozpieszczał nas. Ciągłe wstrząsy, drgania, a także tydzień niełatwej podróży, bardzo wpływały na morale. Bolały ręce od trzymania się czegokolwiek, bolały pośladki od ciągłego skakania na każdej większej nierówności na drodze. Żołądki zamieniały się miejscami z większością wewnętrznych organów, co również wpływało na coraz gorsze samopoczucie. Godziny mijały, słońce było już wysoko na niebie i dokładało swoje pięć groszy (piastrów?), jakby opętane jakimś sadystycznym poczuciem obowiązku, nakazującym usmażenie każdej żywej istoty, którą zobaczy. Szczególnie białej istoty.
Jechaliśmy w ciszy, wiatr i zmęczenie nie pozwalały na swobodne rozmowy. Podejrzewam, że w myślach wszyscy wysiadali z samochodu pod naszą białą skałą. W rzeczywistości tłukliśmy się jednostajnie, raz po raz trafiając do jakiejś małej wioski na skalistych brzegach Nilu, gdzie mówiono nam, że jeszcze tylko pół godziny. Ale mówiono nam to w kraju, w którym ludzie nie mają poczucia naszego czasu, w dodatku w najbardziej chyba zapomnianej części doliny środkowego Nilu. W powietrzu krążyło zirytowanie i lekkie zaniepokojenie. Tymczasem od kilku godzin czułem w sobie coś...Na początku delikatne mrowienie w dłoniach. Smród benzyny drażnił mnie od dawna, a wirujący żołądek sygnalizował kłopoty. Mrowienie było coraz silniejsze, czułem je w rękach, ale też w twarzy. Czułem jak zmienia mi się kolor twarzy na trupioblady, umiałem sobie to wyobrazić. Denerwowałem się. Brałem od kilkunastu dni lekarstwa antymalaryczne: paludrynę i arechin, których działanie nie zawsze jest pożądane, a które i tak miały być lżejsze niż choćby lariam. Bałem się, że dziesiątki połkniętych już tabletek w połączeniu z tą jazdą, pogodą, zmęczeniem skończą się zaraz czymś nie najlepszym. Człowiek się wtedy sam napędza w złym myśleniu, wyczekuje i wywołuje wręcz to, co zaraz się stanie. Mrowienie było już nie do wytrzymania, coraz trudniej było złapać oddech - przyszedł moment, w którym wiedziałem, że to się nie skończy tak po prostu. Inni też zauważyli, że odpływam. Ktoś uderzył w dach, dając sygnał, że potrzebny jest postój. Sztywniały mi już palce, a ciało dopadły dreszcze. Wiedziałem, że muszę zacząć biec. Skąd? Zaraz powiem. Musiałem przywrócić w sobie normalne krążenie. Było tak strasznie zimno, a przecież nie mogło być mniej niż 40 stopni... Ktoś pomógł mi rozcierając moje dłonie. Zapanowała konsternacja. Biegłem piaskowym traktem, łapałem dech i powoli czułem jak mrowienie ustępuje...czułem znów ciepło...
Skąd wiedziałem, co robić? Bo taka historia przydarzyła mi się dwa miesiące wcześniej...w Poznaniu. Jechałem tramwajem. Wracałem z uczelni, była zima, a ja chory. Rano wypiłem gripex. Niepotrzebnie pojechałem, trzeba było zostać w domu. Siedziałem w tramwaju i zrobiło mi się niedobrze. Pojazd pokonywał kolejne przystanki, ale miałem wrażenie, że robi to strasznie powoli. Zacząłem się kołysać jak szaleniec i poczułem mrowienie w dłoniach...Ludzie zerkali, widziałem to, ale czułem się tak źle, że naprawdę nie było mi wstyd. Jeszcze tylko jeden przystanek...wytrzymam. Wreszcie, drzwi się otworzyły, wstałem i o mało nie upadłem, tak wiotkie miałem nogi. Wyskoczyłem z ciepłego tramwaju w ścianę lodowatego powietrza i momentalnie, ku memu najgłębszemu przerażeniu, palce mi zdrętwiały i zaczęły się wyginać w zupełnie nienaturalny sposób. Pierwszy raz w życiu ogarnęła mnie trwoga. Nie mogłem zadzwonić, bo nie byłem w stanie nic chwycić. Palce bolały coraz bardziej, bo wyginały się we wszystkie strony. Musiałem wyglądać jak opętany. Instynktownie biegłem po schodach w górę, by wyjść "na powierzchnię" i wtedy dopadło mnie światło. Coraz ciężej mi się oddychało, jakby tylko część tego mroźnego powietrza dostawała się do płuc, ale w dodatku przestałem niemal widzieć. Śnieg i słońce spowodowały, że przez mgłę dojrzałem autobusowy przystanek. Nie miałem już siły, byłem przerażony, zamajaczyły przede mną jakieś ludzkie sylwetki. Upadłem na ziemię i z trudem łapiąc oddech wyszeptałem, by ktoś zadzwonił po karetkę. Ludzie stali i czekali na autobus. Widziałem ich kontury. Ale nikt nie zadzwonił... ktoś wreszcie powiedział, że po drugiej stronie ulicy jest przychodnia, za jakimś blokiem, obok jakiegoś sklepu...Zebrałem siły, wstałem i zacząłem biec. Na oślep, przez dwie dwu-pasmowe ulice pełne samochodów. Ktoś zatrąbił. Po kilku minutach poczułem, że zaczynam czuć palce i że wraca mi oddech. Biegłem dalej, aż znalazłem przychodnię. Wylądowałem w szpitalu pod kroplówką.
Na 30 minut przed 'atakiem'... Nie zwracajcie uwagi na moją pokrzywioną brodę, proszę..
Po co przytaczam tę historyjkę? By podkreślić, że w każdym miejscu, o każdej porze, po prostu zawsze, możemy zniknąć nie spodziewając się tego. To może być afrykańskie pustkowie, ale może być równie dobrze nasz własny dom. Jeśli to, co powstrzymuje kogoś przed wyruszeniem w podróż (a marzy o tym), to strach, że coś mu się złego przytrafi - strach przed nieznanym - poczucie, że tu jest bezpieczny, tam nie - niech ów strach porzuci. To smutna konstatacja, ale w tym sensie nigdy i nigdzie nie jesteśmy bezpieczni. A to, czego nie zrobimy - przynajmniej nie spróbujemy - potrafi po latach boleć dużo bardziej niż posiniaczone od jazdy po skałach pośladki!
0 komentarze:
Prześlij komentarz