Sudan - miejsca, ludzie, przygody. Cz. IV

sobota, 18 września 2010


     Ja nad klifem Gebel Barkal.
       
       Siedziałem 'na pace' Toyoty Hilux. Nie tylko ja zresztą, bo i moi przyjaciele, bagaże, nieszczelna beczka z benzyną. Kurczowo trzymałem się rury od oparcia, twarz kryłem w chuście, okularach i kapeluszu. Piaskiem sypało niemiłosiernie. 12 godzin wcześniej wyjechaliśmy z Dongoli w kierunku Karimy, trasa wiodła przez pustynię, często przez rozległe wydmy. Trzęsło, ale organizm już się przyzwyczajał. Zapach benzyny wzbudzał we mnie jednak mieszane uczucia, nikomu nie mogłem dać gwarancji, że za chwilę nie zwymiotuję...Początkowe podniecenie byciem 'in the middle of nowhere' ustępowało znużeniu i zmęczeniu tym odcinkiem naszej trasy, a Karima jak się nie pokazywała, tak się nie pokazywała. Słońce jak palnik tryskało ogniem.
   Nagle ktoś zawołał "Barkal! Barkal!" z prawdziwą radością w głosie. Zaiste, ulga, jaką wszyscy odczuliśmy była nie do opisania. To oznaczało, że trafiliśmy do celu tej części podróży; że za chwilę staniemy na nogach, znajdziemy hotel, umyjemy się... Karima - uniwersyteckie miasto, jedna z największych kropek na mapach Sudanu! Jakże wszystko jest względne, a wyobraźnia przekleństwem.
     Gebel Barkal widoczne było z kilkunastu kilometrów. Jak wszystkie dżeble (arab. wzgórza) wygląda na wyższe, niż w rzeczywistości jest. To takie krajobrazowe złudzenie Sudanu, gdzie góry wydają się nieraz sięgać chmur, a tak naprawdę mają 200 m wysokości. Nie inaczej Barkal, które sięga ledwie 104 m... Góra i tak sprawia niesamowite wrażenie, wyrastając z piaskowej równiny i dominując nad wszystkim w około. Robi tym większe wrażenie, jeżeli ktoś ma choćby mgliste pojęcie o jej historii. Wtedy dopiero można docenić ów majestat, prawdziwie odczuwalną magię tego miejsca. Zapach tajemnicy, którym przesiąkły skały Barkal, ruiny świątyń opierające się niszczycielskim siłom słońca i wiatru, w końcu: piramidy, których w Sudanie jest znacznie więcej niż w Egipcie...


Gebel Barkal z widocznym Ureuszem po lewej stronie zdjęcia.
    
     To miejsce bezwzględnie święte i to odkąd pamięć ludzka sięga. Zapuszczający się coraz dalej na południe Egipcjanie, prowadzeni przez faraona Totmesa III stanęli przed wzgórzem i oczom swym niedowierzając zobaczyli bogów, przede wszystkim Amona. W najbardziej charakterystycznym fragmencie góry, czyli pionowej wysokiej na 100 metrów iglicy ujrzeli Ureusza, w płaskim jak stół wzniesieniu dom Amona, a także Prapagórek, na którym Atum w akcie samogwałtu wydał na świat innych bogów. W skomplikowanym systemie egipskich wierzeń, paralelnie egzystujących kosmogoniach, było miejsce dla Gebel Barkal. Mało tego, świątynia Amona, którą wkrótce tam postawiono, była postrzegana jako TA SAMA, która znajdowała się w Tebach (dzisiejszy Luksor). Przez setki lat rozbudowywano tam świątynny kompleks, aż Egipt pogrążony w kryzysie przestał panować nad Nubią.
    Piasek zaczął przykrywać budowle, nastały 'ciemne wieki'. Starzy bogowie czekali w swych domach, na czele z baraniogłowym Amonem, siedzącym na tronie wewnątrz wzgórza. Po latach Nubijczycy, w których zrodziły się aspiracje, by zawładnąć tronem Egiptu, ożywili zaklętych w kamień bogów. Aigyptioi theoi mieli ich wesprzeć w tym zadaniu - Gebel Barkal odżyło ponownie. Jednak minęły czasy dominacji nad Egiptem, przeminęło królestwo Meroe, starożytny Egipt został częścią Imperium Romanum. Przyszło zapomnienie. Nawet jednak Arabowie darzyli i darzą to miejsce szacunkiem. W pobliżu założyli cmentarz, u podnóża postawili gubbę jednemu ze świętych mężów, do dziś odprawiają tam muzułmańskie misteria. Wzgórze jest też miejscem schadzek, podobno raz na jakiś czas ktoś z niego spada...Archeolodzy odnaleźli na szczycie odłupki krzemienne, wychodnie tego gatunku są jednak oddalone o dziesiątki kilometrów. Może to znaczyć, że kilka tysięcy lat temu ktoś wspiął się na wzgórze po to, by właśnie na nim stworzyć jakiś przedmiot - pod rozgrzanym niebem, mając oszałamiający widok na cztery strony świata. To miejsce przesiąknięte duchami, wzgórze, w którym zapisano historię. W tym roku spędziłem w Karimie dużo czasu, pracując w muzeum ulokowanym u podnóży Barkal. Gdziekolwiek bym się w tym miasteczku nie znalazł, miałem wrażenie, że góra mnie obserwuje, jakby żyła. W nocy, gdy gasły światła, a trzeba było trafić do domu (mieszkałem u Murtady, dyrektora muzeum - również u podnóży) szukałem wzrokiem czarnej sylwetki dżebla.


Zachód słońca i Barkal.
      
       Zanim jednak pokazała nam się święta góra, nasza boxy musiała uporać się z piaskami. Dopóki jedzie się po kamieniach, skalnych drogach, nie wspominając o asfalcie, Toyota radzi sobie świetnie. Czasem coś odpadnie, czasem wgniecie, ale naprawy każdej części podejmie się pierwszy lepszy kowal. Stąd wielka popularność Hilux'ów w Sudanie. Problem pojawia się zazwyczaj dopiero na luźnym piasku. Kierowcy starają się omijać piaski, czasami jednak jest to niemożliwe albo po prostu przecenią możliwości samochodu, bądź swoje własne. Nieraz zatem znajdowaliśmy się w sytuacji, jak na poniższej ilustracji...




    Jak widać męskim jest później zadaniem wypchnąć boxy z piasku, kobiecym zaś, by to utrwalić na zdjęciu. Różne są sposoby na uratowanie sytuacji. Podkłada się kamienie pod koła, usuwa się spod nich piasek, pcha się auto, etc. Popularna jest również modlitwa kierowcy. Sam byłem świadkiem, kiedy samochód ruszył po wykonaniu odpowiednich religijnych zabiegów. O wielu takich sytuacjach słyszałem. Niemniej, najciekawszą wydaje mi się ta historia, w której kucharka w misji w Banganarti imieniem Atijat, parająca się również białą magią, naprawiła Toyotę rzucając zaklęcie przez telefon komórkowy...
      W tym roku wyprawa na IV kataraktę też nie była lekka. Mam na myśli samochód, który psuł się w rekordowym tempie. Wyruszyliśmy z Banganarti i pierwszy wymuszony postój był już po...100 metrach. Koła ugrzęzły w piachu. Na asfaltowej drodze do Karimy (istnieje taka od zeszłego roku) stanęliśmy kilka razy. Tym razem były to już awarie, z którymi brawurowo walczył nasz kierowca Adil, uważany w pewnych kręgach za geniusza, choć jego reputacja potrafiła w błyskawicznym czasie sięgnąć 'kretyna' (w tych samych kręgach). Warto dla uzupełnienia krótkiej charakterystyki nadmienić, iż jest Sudańczykiem niestroniącym od alkoholu miejscowej produkcji. Adil często więc przebywał pod maską Toyoty przykręcając, odkręcając, wiercąc, wiążąc, wyrywając i wpychając przeróżne przedmioty, czym ku pewnemu naszemu zaskoczeniu zmuszał pojazd do ruchu. Paradoksem wydawało się to, że im dłużej jechaliśmy, tym lepiej się boxy sprawowała. Przynajmniej do momentu, kiedy oświadczył, że koło jest do wymiany i czekał nas wymuszony odpoczynek w Atbarze (ku mojej radości, ponieważ dwa lata wcześniej spędziłem tam wiele świetnych dni, zajadając się pysznymi kurczakami). Szczególnie jednak uciążliwa była droga powrotna pustynnym traktem, który miał nas 'wyrzucić' na drogę asfaltową łączącą Atbarę z Karimą. Zupełnym przypadkiem pewien Sudańczyk stał się naszym przewodnikiem i jechał swoją boxy przed nami. Poznaliśmy go w wiosce, której nazwy nie mogę sobie przypomnieć, a którą pamiętać powinienem, ponieważ zjadłem tam najsmaczniejszy ades w życiu, którym poczęstowali nas miejscowi robotnicy. Pamiętam, że źle się czułem, bo podróż wertepami przetrząsnęła mi żołądek, ale ta rozgotowana soczewica postawiła mnie na nogi. Ten posiłek, mający renomę jedzenia dla najuboższych jest jednym z moich ulubionych! 
       Wspomniany przewodnik miał szczęście, że nas prowadził. Zakopał się bowiem tak mocno, że gdyby nie nasze łopaty, a przede wszystkim ręce, to nie pojechałby dalej. We wszechświecie panuje jednak harmonia i zasada Jin i Jang dosięgnęła nas szybciej, niż się mogliśmy spodziewać. A może mogliśmy... Najpierw szlag trafił koło. Na szczęście mieliśmy jeszcze jedno w miarę zdatne. Co ciekawe na 3 sekundy przed złapaniem pany wszyscy spostrzegliśmy inne zepsute koło na trasie. Przeklęte miejsce (kiedyś w delcie Nilu jechaliśmy ekipą dwoma taksówkami i obie naraz przebiły koła...). Po naprawie przejechaliśmy 300 metrów i zgasł silnik. Nawet Adil nie był w stanie go naprawić. Z pomocą przyszedł 'przewodnik', który miał część, która była niezbędna. Gdyby nie on musielibyśmy czekać na pustynnym trakcie tak długo, aż ktoś by nadjechał...A to mogłoby trwać. Długo. 
Wymiana koła na pustyni. W roli głównej inspektor i mój dobry kolega Ali Mirghani.
     
Wracam jednak do podróży z 2005 roku. Ukazał nam się szczyt Barkal, wiedzieliśmy, że to już końcówka tego 'odcinka specjalnego'. Miasto uniwersyteckie tradycyjnie już okazało się miasteczkiem parterowym, o niewiele większej bazie 'rozrywek' niż poprzednie. Hotel trafił nam się podrzędny, nędzny wręcz. Wprawdzie pokoje zamykane były na kłódkę, ale łazienka połączona z toaletą (to sudański patent) należała do najgorszych, w jakich przyszło mi przebywać. Właściwie była tak odrażająca, że w niej nie przebywałem. Zobaczyłem tam największe karaluchy w moim życiu, olbrzymy miały chyba z 10 cm, jeśli nie więcej. Nazwaliśmy ten hotel 'Mekką Karaczanów'. Właściciel hotelu był całkiem głuchy i był tak stary, że pamiętał pewnie muzułmańskie podboje chrześcijańskiej Nubii z XV wieku... Ciężko było się z nim porozumieć i w pertraktacjach pośredniczyli jego synowie, co skutkowało 'głuchym telefonem'. Teraz, z perspektywy, oceniam Karimę, jako  wspaniałą miejscowość. Wtedy jednak, poza Barkal, nie robiła na mnie pozytywnego wrażenia. Była chwila na odpoczynek, nabranie sił. Również na zwiedzanie, bo zabytków w około jest sporo. Trzeba było zrobić jeszcze jakieś zakupy i po kolejnym dniu czekała nas ostatnia już część trasy do Hagar el-Beida - Białego Kamienia - naszego ostatecznego już celu wyprawy. Ale ile jeszcze potem było wypraw!!

0 komentarze: