sobota, 18 września 2010
Słońce już zaszło. Kto miał kurtkę i polar, ten już dawno się nimi obłożył, kto miał szal, czapkę, a nawet rękawiczki, ten stawał się odporniejszy na przenikliwy chłód, jaki po zmroku pojawia się na pustyni. Coś jest nie tak - już dawno powinniśmy być w Dongoli. Najgorsze jest to, że kursujące na Nilu promy, które przewożą ludzi i samochody z jednego brzegu na drugi, po zmroku nie pracują. A Dongola jest po przeciwnej stronie. Kierowca wielokrotnie zgubił drogę, dlatego jechaliśmy już ponad 20 godzin, a to przecież tylko 200 km. Lora znów się zatrzymała, wysiedliśmy rozprostować nogi, przegryźć coś. I oto w czeluściach mroku płynął przed nami Nil, a po przeciwnej stronie niczym świetliki rozpościerały się nieliczne światła. Byliśmy więc prawie na miejscu, ale pokonanie rzeki po ciemku było zadaniem niełatwym.
Szczęście nam jednak zaczęło sprzyjać - a może sprzyjało od samego początku? 'Kapitan' bontonu' zgodził się na jeszcze jeden kurs swoim promem. Zniknęła więc groźba całonocnego koczowania przy 'przeprawie przez rzekę'. Warto w tym miejscu wstrzymać moją historię i poświęcić parę słów tym pływającym muzeom. Dlaczego 'bonton'? To wynika z prostej przyczyny, mianowicie tego, że Arabowie mają ewidentny problem z wydobyciem głoski 'p' i przy całym ich szczerym wysiłku zawsze wychodzi 'b'. Stąd 'Bulanda', nie 'Pulanda' (Polska), 'bound', nie 'pound' (funt), 'Bawoł' zamiast Paweł...'Bonton' nawiązuje więc do pontonu i jest dużym, blaszanym promem/barką, służącym do przewozu ludzi i dóbr z jednej strony na drugą - przez cały dzień. Jeszcze do niedawna mosty na Nilu znajdowały się tylko w Chartumie, stąd obecność 'bontonów' była niezbędna. O ile ludzi można przewieźć wiosłową łodzią, o tyle lory i inne pojazdy bez świadczonych przez 'kapitanów' usług byłyby przypisane do jednego tylko brzegu Nilu. Teraz jest już kolejny most na Nilu, który zbudowano w Karimie, kolejny powstaje w pobliżu Argi. Jak większość pojazdów pływających w Sudanie, promy sprawiają wrażenie mało bezpiecznych.
Głośno pracujący silnik, zazwyczaj gęsto zapakowany pokład i stosunkowo mała prędkość, zawsze każą mi się czuć niepewnie. Tym bardziej, że raz po raz jakiś bardziej niż standardowo wadliwy 'bonton' idzie na dno. Widok to zresztą powszechny - wystający gdzieś przy brzegu metalowy szkielet. Trochę to przypomina porzucone na pustyni wagony pociągu, które każdego dnia, zżerane nieustannie przez piaski, straszą swoimi 'kośćmi' podróżnych. Trzeba jednak przyznać, że zwykle z wielką precyzją barka cumuje przy brzegu i można znów odetchnąć poczuwszy grunt pod stopami. Samochody wyjeżdżają, wybiegają osły, ludzie spokojnym krokiem rozchodzą się, a barka pakuje nowych chętnych i wyrusza w powrotny 'rejs'.
'Bonton w pełnej krasie, sunący po 'świętej rzece'.
Pływałem w ten sposób dziesiątki razy, nic jednak nie wywarło na mnie takiego wrażenia, jak przeprawa w małej, opatrzonej w dwa wiosła łódce. W 2008 roku musieliśmy odbyć serię takich przepraw rzecznych, by móc pracować na wyspie el Usheir w rejonie V katarakty. Znaleźliśmy, nie bez trudu, przewoźnika - niezbyt z wyglądu oryginalnego, czarnego w białej dżalabiji i okraszonego gęstym wąsem. Na jego twarzy wciąż widniał uśmiech, można powiedzieć, że swoim pogodnym nastawieniem dodawał nam pewności, czuliśmy się niejako bezpieczniej. Pewności, której nie zmącił nawet zabieg, którego dokonywał przed pierwszym wypłynięciem, czyli wylewanie wody z wnętrza łodzi..Im dłużej jednak przyglądałem się łódce i krzątającemu się wąsaczowi, tym większe wątpliwości wkradały się w moje nie lubiące wody serce. 'Murkab' (łódź) zbudowana była z blaszanych beczek, była to konstrukcja prosta, nawet bardzo prosta. Ponieważ było nas razem kilkanaście osób, trzeba było odbyć kilka kursów. Może dobrze, że płynąłem tym pierwszym, bo gdybym obserwował z brzegu zmagania łodzi z żywiołem i potem świadomy tego, co mnie czeka płynął w drugiej kolejności, mógłbym poddać się panice..Naprawdę nie lubię wody! Wąsaty admirał zaordynował, by na końcu wehikułu usiedli najwięksi - jak beznadziejnie nieprzemyślana była to decyzja nie muszę chyba podkreślać. Siedziałem w środku, przede mną znajdował się już tylko kapitan dzierżący wiosła, przodem do mnie i uśmiechnięty, jak gdyby igraszki ze śmiercią były dla niego czymś zabawnym. Jeszcze jedna osoba próbowała się dosiąść, zdążyła postawić nogę na pokładzie i wtedy łódź z gracją po prostu zanurzyła się na ułamki sekund w wodzie. Ową osobę wciągnięto na brzeg, dla nas już nie było alternatywy - jak ja pragnąłem być już po drugiej stronie... Odbiliśmy od brzegu. Z lądu Nil wyglądał na nieznacznie wzburzony, ale mimo to raczej spokojny. Znów okazało się, że wszystko zależy od punktu widzenia - ze środka rzeki przypominał raczej małe morze oczekujące na szkwał..Zanim jednak zdobyliśmy środek Nilu łódź zaczęła nabierać wody. I wcale nie dlatego, że była dziurawa (choć na pewno była, to przecież Sudan), ale dlatego, że tył łódki dociążony dwoma dużymi facetami był w zasadzie na równi z lustrem wody. Odliczałem kolejne fale, nie mogłem już patrzeć na ten wąsaty uśmiech, aż wreszcie sięgnęliśmy brzegu. Pierwsze o czym pomyślałem, to że będzie trzeba potem wrócić tą samą łodzią - odechciało mi się pracy. O tej porze roku nie ma na szczęście krokodyli, które dopiero we wrześniu wraz z 'wysoką' wodą potrafią zapuścić się na te obszary. Kiedy trzeba było pokonywać Nil, by dostać się na Wyspę Dżinów, było już zdecydowanie lepiej. Trzeba było bowiem przez rzekę...przejść, zmoczywszy sobie jedynie nogi. Nieomal straciłem wtedy moje niezwykle cenne, kupione w Abu Hamed, chińskie klapki różowego koloru w różowe kwiaty..ugrzęzły w mule, ale je wydobyłem. Wyspa Dżinów, to jednak na inną opowieść.
Traumatyczna przeprawa beczko-łódką. Niech Was nie zmylą te uśmiechy...
Traumatyczna przeprawa beczko-łódką. Niech Was nie zmylą te uśmiechy...
Noc już gęstniała, prom przybijał do dongolańskiego brzegu. Potem trzeba było znaleźć hotel, co okazało się nietrudne. W porównaniu z tym w Wadi Halfa, był to luksusowy gmach. Niemniej rozmiar budynku był wprost proporcjonalny do ilości i wielkości karaluchów. Nowa Dongola, choć reprezentowana dużą kropką na mapach, okazała się kolejnym parterowym miasteczkiem. Następnego dnia było trochę czasu, by przejść się jej piaskowymi uliczkami. Gdzieniegdzie nad drzwiami domowymi ustawiona była czaszka krokodyla - znak, że naprawdę można z takowym wejść w interakcję. Był czas świąt, było leniwie nawet jak na Sudan. Muezin nawoływał do modlitwy, a głos miał, jakby nagrano go na taśmę magnetofonową przed 40 laty. Nie wiem, kto spoglądał na innych z większą ciekawością: my, czy Sudańczycy. Ale inność atakowała z każdego kąta. Ubrania mieliśmy ciągle jeszcze czyste, już niedługo przestanie mieć to większe znaczenie. Jeszcze tylko jedna noc w tym miejscu i wsiądziemy w boxy, a naszym celem stanie się Karima z najświętszą górą Sudanu - Gebel Barkal...
0 komentarze:
Prześlij komentarz