Sudan - miejsca, ludzie, przygody. Cz. II

poniedziałek, 6 września 2010


Ślady na piasku i kręgi na wodzie...

Fot. P. Polkowski

Wędrówki po sudańskich piaskach to rzecz niełatwa, z tego też powodu ekscytująca. Jak się zresztą okazuje, piaski to jedynie część przeszkód jakie trzeba nieustannie pokonywać na swej drodze. Cytując Leopolda Staffa nie tylko chciałem odnieść się do idei poszukiwania i metaforycznego pozostawiania po sobie śladów, ale także dosłownie potraktować jego słowa. To, co bowiem zostaje po naszych sudańskich podróżach, to właśnie 'ślady na piasku i kręgi na wodzie'.
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu owe ślady pozostawiały wielbłądzie kopyta. Podróżnicy, badacze, czy nawet brytyjscy urzędnicy państwowi (nie wspominając o Sudańczykach) przemieszczali się na osiodłanych garbatych grzbietach. Wszystkożerne, wytrzymałe, juczne zwierzęta, stały się w oczach zachodniego obserwatora symbolem pustyni. Chyba słusznie. Dziś wybór pojazdów, których można użyć w Sudanie jest większy, choć każdy ma w sobie coś charakterystycznie sudańskiego (stosując epitet 'sudański' mam na myśli swoistą adaptacyjność kulturowo-środowiskową).

Pociąg na trasie Wadi Halfa - Chartum. Fot. M. Drzewiecki
Moją poprzednią opowieść rozpocząłem i zakończyłem w Wadi Halfa. Otóż wtedy, to jest w roku 2005, jak i poprzednich stu latach, najwygodniejszym sposobem na dotarcie do Chartumu była podróż pociągiem. Trasa kolejowa budowana za czasów generała Kitchenera, miast podążać wzdłuż Nilu i jak on meandrować między III a V kataraktą, przecina pustynię nubijską, biegnąc najprostszą drogą w kierunku Abu Hamed. Potem już, równolegle z rzeką, biegnie na południe. Drogi asfaltowe, które łączą Wadi Halfa z Chartumem, pojawiły się dopiero teraz, znacznie ułatwiając podróż. Trasa linii kolejowej ma około 850 km., co taborowi sudańskiemu zajmuje od dwóch do trzech dni. Kiedy jednak rankiem drugiego dnia wypełznęliśmy przemarznięci z 'hotelu' i skierowaliśmy nasze kroki w stronę stacji, okazało się, że w święta pociąg nie kursuje...Ponieważ torowisko jest tylko jedno, pociąg jedzie najpierw w jedną stronę, a potem, załadowany w Chartumie, wraca do Halfy. Mieliśmy tylko dwa wyjścia: zaczekać tydzień, bądź szukać innej okazji. Na szczęście (w wymiarze pozyskiwania doświadczeń, bo na pewno nie w kategoriach uświadczania komfortu) okazja do podróży pociągiem pojawiła się jeszcze nie raz, dzięki czemu miałem okazję jechania wszystkimi trzema klasami. Dlaczego tak wiele miejsca poświęcam kolejom? Bo to chyba najbardziej 'spontaniczny' środek transportu w Sudanie. Za przykład niech posłuży anegdota, którą opowiedzieli mi znajomi, a która to tłumaczy, dlaczego nie można z góry oszacować długości trwania podróży. Otóż, ciekawiło mnie, jak to jest, że mi się udało dojechać z Wadi Halfa do Abu Hamed w 'raptem' 9 godzin, a moi znajomi potrzebowali na tę samą trasę o 3 godziny więcej. Okazało się, że na jednej z pustynnych stacji (które posiadają jedne z najbardziej oryginalnych nazw, np. Numer 1, Numer 2, etc.) załoga pociągu, jak i większość podróżnych, postanowiła sobie umilić przerwę meczem piłki nożnej na prowizorycznie skleconym boisku (oto owa 'sudańskość'). Kiedy wszyscy się wybiegali i odpoczęli, dzwonek zawołał ich na powrót i pociąg pojechał.

Pustynna stacja Numer... Fot. M. Drzewiecki

Nie udało mi się 'szybko' dojechać także w 2008 roku, kiedy wraz z Mariuszem Drzewieckim realizowaliśmy nasz projekt naukowy Fortece Sudanu. Wtedy z kolei opóźnienie spowodował fakt, że od pewnego momentu pociąg jechał...nie w tę stronę, co powinien. Przyczyna była poważna, bowiem zepsuł się wagon - ciężko powiedzieć co - w powietrzu unosił się smród spalonej gumy, może jakieś problemy z hamulcami. Nasz wehikuł się cofał, ponieważ bliżej mu było do bocznicy, gdzie mógł odczepić felerny wagon. Kto siedział w tym wagonie? Oczywiście my. Zapanował chaos, był środek nocy oraz środek pustyni, trzeba było znaleźć inny wagon - o miejscach siedzących nikt nawet nie myślał. Wylądowaliśmy na podłodze, do końca już ją okupując.
Jak wygląda jazda pociągiem kiedy nie ma przygód? Po pierwsze uderza brak szyb w oknach i drzwi w przejściach między wagonami, a także tych wejściowych do pociągu. Efektem jest przeciąg i nieustannie atakujący pył z pustyni. Brak drzwi jest nad wyraz uzasadniony, bowiem usprawnia ucieczkę przed konduktorem. Szczególnie odczuwa się ten proceder, kiedy naszym miejscem siedzącym jest korytarz (dwukrotnie miałem okazję, by tak podróżować, w tym raz przy samej toalecie, z której dzięki podwyższonemu progowi wylewało się rzadziej, niż gdyby podłoga była równa). Co jakiś czas biegnie grupa mężczyzn, która z kocią zwinnością wyskakuje z wagonu i w miejscu, gdzie łączy się on z drugim, wspina się na dach. Tam już jurysdykcja konduktora nie sięga. Z przeciwnej z kolei strony regularnie przybywa rozpędzony sprzedawca herbaty, dzierżąc w jednej dłoni czajnik z wrzątkiem, a w drugiej wiadro ze szklankami, które w tym czasie się myją. Za nim biegnie jego giermek, zazwyczaj chudy i niski, objuczony dwoma skrzyniami pepsi i mirindy. Panuje harmider. Sudańczycy nie mogą usiedzieć w miejscu. Chodzą po pociągu i szukają znajomych, a ponieważ w Sudanie każdy jest znajomym każdego, chodzą dużo. Nie ma śmietników, toteż wszystkie skórki po bananach, papiery, butelki i wszystko inne ląduje na podłodze. Na tej samej, na której siedzę. Ciągle ktoś mnie trąca, i jeszcze ten piasek, i głód...To pamiętam, gdy po raz pierwszy wracałem, po dwóch miesiącach w Afryce.
Wrócę jednak do owego dnia, w którym oznajmiono nam, iż pociąg do Abu Hamed nie pojedzie ze względu na Wielki Bajram. Trzeba było uzbroić się w cierpliwość i znaleźć jakiś inny pojazd. Najlepiej lorę. Lora, której nazwa pochodzi od angielskiej lorry, czyli ciężarówki, to stary brytyjski Bedford z 'drobnymi' zmianami. Większość Bedforów przerobiono tak, by mogły przewozić ludzi lub towary, a najlepiej wszystko na raz. Rozglądaliśmy się za lorą-autobusem, gdzie są siedzenia, jednak okazja podsunęła nam inny model. Metodyka pakowania była następująca. Najpierw towary i bagaże, na sam koniec ludzie. Zazwyczaj powstaje w ten sposób twór wyższy niż dłuższy, co przy braku dróg (stan na 2005 rok) stanowi nie lada wyzwanie dla kierowców. Lora rosła w oczach, aż w końcu zaproszono nas na pokład. 'Na', to wyjątkowo trafne określenie. Musieliśmy znaleźć sobie miejsce na tej olbrzymiej stercie bagaży, najbezpieczniej - siedzące. Niestety, nagle poczułem, że noga ugrzęzła mi pomiędzy jakimś kartonem (Sudańczycy kochają kartony!) a czarnoskórym człowiekiem (zaznaczam czarnoskórym, gdyż był on południowcem, o wiele ciemniejszym, niż arabscy Sudańczycy). Nie mogłem złapać równowagi, jazda w takich warunkach byłaby wariactwem, a reszta moich przyjaciół nie miała wcale więcej szczęścia, więc zdecydowaliśmy się na odwrót. Szef ciężarówki próbował nas jeszcze zachęcić - wyrzucił na ziemię wszystkich 'mazutów' z południa, w tym jednego beznogiego, dla którego wdrapanie się na ten konstrukt było nie lada wyczynem...My jednak zrezygnowaliśmy na dobre.

Lora w trakcie 'rozbudowy'. Fot. M. Mazur

Pamiętam te długie godziny oczekiwania na kolejny autobus. Siedzieliśmy z bagażami, graliśmy w karty, chroniliśmy się przed słońcem. Wszystko było coraz wolniejsze, jakby czas nie był taki sam wszędzie na świecie. Tak mijał kolejny dzień, a potem jeszcze jeden i jeszcze jeden. Jedyni biali, którzy przybyli tym samym statkiem, co my - czwórka francuskich emerytów - wynajęli za 400$ tzw. boxy (Toyota Hilux) i odjechali w dal. Były święta, mało kto pracował, zatem Ci, którzy interesu nie zamknęli podbijali drastycznie ceny.
Słów kilka o lorach-busach. Kilka godzin, to żaden wyczyn, ale trasy po 30 godzin pozostawiają na naszej psychice ślad. Na ciele zresztą też. Niektórzy wymiotują przez dziury o funkcji okien, inni przeklinają swoje długie nogi, wszyscy odczuwają podróż szczególnie tam, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę...Sudańczycy nie ułatwiają podróży, upychając po kątach paczki, wpuszczając do ciężarówki więcej osób, niż powinni. Irytujące, a czasem zabawne, jest to, co potrafią wieźć ze sobą. Prym wiodą kartony, łóżka (dziesiątki łóżek już ze mną jechały), zwierzęta pokroju kozy. Raz jednak byłem pod głębokim wrażeniem, bowiem jeden Sudańczyk wiózł dwie sztuczne palmy. Ich liście nieustannie trącały twarz mojego kolegi, który w dodatku obarczony był częścią mojego brzemienia w postaci gitary, z którą pod żadnym pozorem nie chciałem się wtedy rozstać. Stopień jego irytacji sięgał zenitu. Nie muszę specjalnie podkreślać, że pojazd jest bardzo roztrzęsiony, jedzie w końcu po pustynnym trakcie. Kierowcy muszą potrafić poruszać się względem gwiazd, bo po zmroku, to najlepszy wyznacznik drogi. Niestety, nie każdy nasz kierowca opanował tę sztukę, co mogło skutkować tylko jednym - zgubieniem drogi. Ciężko powiedzieć, co jest źródłem ciekawszych wrażeń: pociąg, czy lora? Pociąg, który rozpędza się nawet do 30 km/h, rozbujany jak szkuner na sztormie, czy wielka konserwa, znacznie szybsza, przez którą przesypują się piaski, i w której raz przyjęta pozycja jest nie-do-zmiany?
Wreszcie, po kilku dniach bezowocnych prób, znalazła się lora-bus. Późnym wieczorem, tuż po tym jak w Wadi Halfa wyłączono już prąd (w nocy nie jest potrzebny, więc po co ma się marnować...), wyruszyliśmy. Naszym celem była teraz Nowa Dongola - musieliśmy bowiem dotrzeć do Hagar el-Beida od innej strony, niż zakładaliśmy. Gdybyśmy jechali pociągiem, przecięlibyśmy pustynię i dotarli nad Nil w Abu Hamed, a stamtąd już 'niedaleko' do naszej małej miejscowości. Plan się jednak zmienił i jak się potem okazało, podróż wydłużyła. Mieliśmy wkrótce zobaczyć dużo więcej środków lokomocji i miejsc, niż to uprzednio zakładaliśmy. Zaczęła się Afryka i przygoda, nasze ślady i kręgi na wodzie.

0 komentarze: