Sudan - miejsca, ludzie, przygody. Cz. I

czwartek, 2 września 2010



Po raz pierwszy postawiłem stopę na sudańskich piaskach w styczniu 2005 roku. Nie wiedziałem, że tym sposobem związuję się niejako na stałe z tą krainą; że niemal każdą zimę spędzę na walce z oszałamiającym gorącem. Związałem się z miejscami, nad którymi niebo jest jakby z innego świata - gdzie gwiazdy z księżycem potrafią rozświetlić Ci drogę, bądź gasną pozostawiając Cię w 'egipskich' (sic!) ciemnościach. Wdałem się w nadzwyczaj masochistyczny związek, pełen ekstatycznych doznań, ale i pełen niedogodności, często nawet cierpienia. Przeżyłem poranki tak mroźne, że palce grabiały w rękawiczkach; upały tak wielkie, że woda w wiadrach parzyła jak wrzątek; wiatry tak silne, że pozostanie w domu było jedynym wyjściem. Prawie każdy mój pobyt odznaczał się mniejszym lub większym kryzysem; niejednokrotnie leżałem z gorączką, rozsadzającym od środka bólem brzucha i powtarzałem jak mantrę - nigdy już tu nie wrócę! Zawsze wracałem. Do kraju ludzi biednych, ale gościnnych i po prostu dobrych. Do kraju ludzi, którym przyszło zmagać się z pustynią każdego dnia - dla których Nil jest błogosławieństwem, a deszcz kaprysem Boga. Do kraju ludzi, którzy się uśmiechają nie tylko ustami, ale całym swoim duchem. Ja, z cywilizacji, która uśmiecha się już tylko ustami.

Miałem 21 lat, nikłą wiedzę, również na temat tego, co mnie czeka w Afryce. Zresztą nawet gdybym przeczytał wcześniej dwa tuziny książek o Sudanie czekałyby na mnie te same doznania, zdziwienie, szok, wstręt i fascynacja. Czego bym nie dotknął, na co bym nie spojrzał, byłoby inne. Na tę inność przygotował mnie wcześniej Egipt, stylizujący się na świat Zachodu, unowocześniany, kolorowy, atrakcyjny i tłumny. A jednak to, co czekało na mnie za wielkim Jeziorem Nassera, 1000 km na południe od Kairu było wielką enigmą. Gdybym zbliżał się do Księżyca, miałbym większe pojęcie o tym, czego się spodziewać. Wkrótce miało się okazać, że ta część świata kryje w sobie miejsca, których Księżyc by się nie powstydził.

Nie jechałem do Sudanu jako turysta. Nie jechałem zwiedzać, szukać przygód, a jedynie do pracy. Wiedziałem już wtedy, czym jest archeologia. Wszelkie stereotypy dawno zostały obalone. Wizje romantycznych XIX-wiecznych wykopalisk, jakie pokazują nam co jakiś czas filmowi producenci dawno prysły. Obcowanie z przeszłością, jakże w swej istocie pociągające, zazwyczaj ustępuje miejsca obcowaniu z rzeczywistością - ze zmęczeniem, wysiłkiem, czasem nawet znużeniem. Wykopaliska w Polsce nie mogły mnie jednak przygotować na wszystko, co czekało na cmentarzyskach Sudanu. W Polsce nie ma pyłu, który przy silniejszych wiatrach wciska się w każdy zakamarek Twojego ciała, nie ma lejącego się strumieniem żaru z nieba, który w okolicach godziny piętnastej staje się po prostu nie do wytrzymania. Tam też zrozumiałem, że woda jest cenniejsza niż cokolwiek innego.

Zimą 2005 roku zeszliśmy z pokładu statku płynącego z Asuanu i postawiliśmy pierwsze kroki na sudańskiej ziemi. Większość z nas była tam po raz pierwszy, byliśmy w Wadi Halfa, w Prowincji Północnej - Asz Szamalija. Miasto to założono w XIX wieku. Odgrywało istotną rolę w zmaganiach Brytyjczyków z Mahdim; to stąd ciągnęła się długa trasa kolejowa, sięgająca aż po el Obejd, wybudowana w celach militarnych. W czasie II wojny światowej miasto było ważnym alianckim posterunkiem. Budowa wielkiej Tamy Asuańskiej spowodowała spiętrzenie wód Nilu, te zaś zatopiły większą część miasta. Halfa, do której więc przybyliśmy jest tworem znacznie młodszym, to tzw. Nowa Halfa. Urzekająca architektura kolonialna zniknęła, w jej miejsce pojawiła się tradycja budowania z mułu, rzadziej z cegły palonej. Można by rzec, że to architektura 'parterowa', ledwie kilka budynków (szczególnie 5 lat temu) posiadało piętro lub dwa. Za przykład niech posłuży bank, jeden z lokalnych 'wieżowców'. Bank tylko z nazwy, bo jego pracownik zapytany o możliwość wymiany pieniędzy odeśle nas do cinkciarzy.

Będzie to też dla nas pierwszy sygnał, że trafiliśmy do świata, z naszej perspektywy, absurdalnego. Biurokracja, często przedziwne przepisy i normy, obca kultura, będą nas naprzemiennie bawiły i irytowały. Czasem gdzieś tam w środku mnie zakotłuje się, w żyłach poczuję agresję, zazwyczaj w sytuacjach, w których będę bił głową w mur, a niemożność znalezienia wspólnego języka postawi mnie w sytuacji niemal beznadziejnej. Chociażby wtedy, gdy konduktor pociągu postawi przede mną ultimatum: jedziesz 3 klasą za cenę pierwszej albo nie jedziesz wcale. Następny pociąg za tydzień.

Pierwszego dnia w Wadi Halfa czekała nas rejestracja na posterunku policji. Z pozoru formalność, jak się jednak okazało nad wyraz czasochłonny proces. Trzeba bowiem odwiedzić mnóstwo pokoików z urzędnikami i funkcjonariuszami, postać w wielu kolejkach, poprzepychać się, oddać trochę pieniędzy, stracić nieco nerwów (za pierwszym razem, potem to już rutyna), by w zamian uzyskać odpowiedni papier z kilkoma znaczkami, wpis do paszportu - niezwykle cenne zdobycze. Do tego warto dodać pozwolenie na podróżowanie (które, swoją drogą, wyrabia się w Chartumie, a do tego trzeba przecież najpierw dotrzeć...), czy 'permit' na fotografowanie (oddzielny na filmowanie). Nie trzeba specjalnie dodawać, że robienie zdjęć stacjom kolejowym, budynkom państwowym i infrastrukturze jest zabronione. Zawsze jednak można uruchomić Google Earth i obejrzeć interesujące nas miejsca z bliska...

Następnym krokiem jest wymiana waluty. Coraz częściej się zdarza, że cinkciarze w Wadi Halfa sprzedają funty sudańskie po lepszym kursie niż reszta kraju. Nie trzeba się wysilać, by do nich trafić, bo będą oni wśród pierwszych, którzy nas przywitają.

Pierwsza noc w Sudanie kazała mi również przewartościować słowo hotel. Był to w zasadzie barak, w którym zamiast podłogi był piasek. Sala była obszerna, ściany z blachy nie wszędzie sięgały ziemi, toteż mocno zawiewało w nocy. Ze standardów hotelowych ostały się jedynie łóżka, a całości dopełniła koza, która w nocy wyjadła nam część jedzenia.

Pierwszy dzień w Sudanie był naładowany emocjami. Zmęczeni podróżą (a ile jeszcze przed nami) i ku uciesze kozy spaliśmy dobrze. Trzeba było nabrać sił, gdyż dalsza podróż miała okazać się niezwykle wyczerpująca. Okazało się w dodatku, że przybywamy akurat w rozpoczynające się święta Wielkiego Bajramu. Niosło to za sobą niemałe konsekwencje. Tak, czy owak, czekało na mnie kilkadziesiąt dni na Saharze, a potem jeszcze kilka lat powrotów.


Wadi Halfa. Fot. M. Błażejewska















Hotel w Wadi Halfa. Fot. K. Garwoliński












Wadi Halfa. Fot. A. Pląskowska

0 komentarze: