czwartek, 2 września 2010
Ile razy na myśl o czymś odczuwamy średnio-umiarkowany optymizm, a to COŚ okazuje się być wyborne?! Jak często bywa, że gdy nam się nie chce, to nagle przepełnia nas energia i nie chcemy, by ta chwila odeszła?! Znów to przeżyłem. Na dzień przed wyjazdem na festiwal miałem mieszane uczucia. Owszem, Opeth i Riverside, moje ulubione kapele miały wystąpić, ale obawiałem się, że będą to występy krótkie. Gwiazdą wieczoru miał być KoRn, z którym lata temu straciłem kontakt; o Pain of Salvation wiedziałem niewiele, nie mówiąc o Jurojin, czy Votum. Chyba najzwyczajniej w świecie mi się nie chciało, jak by nie patrzeć podróże do Katowic, to nie podróże do Afryki..I pewnie, gdybym miesiąc wcześniej nie kupił biletu, to bym nie pojechał.
O pociągach na linii Szczecin - Przemyśl nie ma sensu pisać, chyba że książkę. Trzy wagony, w tym pierwsza klasa (dziw, że nie było WARS-u..); przedział pełen 'metalowych głów', między nami zakonnica, to się po prostu zdarza. O estetyce katowickiego Spodka również chyba nie należy dyskutować - jego kolorystyka wpisuje się w katowicką gamę kolorystyczną, od jasnoszarego po ciemnoszary. I tyle.
To, o czym warto opowiedzieć, to muzyka i atmosfera. Rozpoczął Votum, na którego występ nieznacznie się spóźniliśmy. Była godzina 13.00. Myślę, że chłopaki z Votum cieszyli się tym koncertem. Nie grali wprawdzie długo, ale publiczność (jeszcze nie tak liczna, jak pod koniec festiwalu) angażowała się w ich 'performans'. Nikt nie krzyczał 'Korn', czy 'Opeth' - zdecydowanie doceniono ich pracę. Mieli momenty, które mi się szczerze podobały, zwłaszcza wtedy, gdy inspiracje ewidentnie pochodziły z muzyki Riverside. Były też jednak chwile słabsze, stylistyką sięgające Iron Maiden (głównie za sprawą śpiewu), co mnie odpychało. Cieszy jednak, gdy zagraniczne gwiazdy supportuje ktoś z Polski, mało tego - pozwala mieć nadzieję, że może kiedyś...
Po ich występie było interludium, które niczym w średniowieczu, miało być komiczne, a nawet zakrawało na farsę. Mam na myśli konferansjera z Antyradia. Szkoda słów, szczególnie, jeśli pisać o jego pierwszych wejściach, uratował się swoim ostatnim pokazem, kiedy pokazał publice piersi, a potem poprosił, by wszyscy pożegnali go chóralnym 'wypierdalaj!' - co mogło świadczyć o świadomej autokrytyce.
Drugą kapelą, która wystąpiła tego dnia, była Jurojin z Londynu. Kilku młodych chłopaków, którzy postanowili połączyć brytyjski folk, bębny i inne 'etniczne' motywy z metalem. Dość powiedzieć, że okrzyknięto ich metalowym debiutem roku. Pierwsza połowa ich występu mnie nie przekonała, za to druga jak najbardziej. Adaptacja XIX-wiecznej folkowej piosenki wyszła naprawdę dobrze, a ostatni utwór porwał większość zgromadzonych na sali.
Teraz przyszedł czas na Szwedzki Potop - najpierw Katatonia, potem Pain of Salvation, a na koniec Opeth (pomiędzy nimi pokazała się szlachta polska w postaci Riverside). Katatonia zagrała świetnie, w pewnym sensie byli dla mnie odkryciem festiwalu. Wstyd się przyznać, ale wcześniej miałem do czynienia z jedną tylko ich płytą. Zmienię to. Grali z wielką energią i siłą, a przy tym bardzo melodyjnie i nastrojowo. Mają bardzo zdefiniowany styl, jednorodny i konsekwentny. Nie mogę tego powiedzieć o Pain of Salvation. Odniosłem wrażenie, że skakali pomiędzy gatunkami rocka (i nie tylko) zbyt intensywnie. Czasem progresywnie, czasem metalowo, gdzieś tam blues się chyba pokazał, ale Queen też był wyczuwalny. Nie znam ich twórczości, po prostu tak mi się jawiła na żywo. Moje zastrzeżenia są do stylistyki, ale technicznie byli wyśmienici. Śpiewało czterech muzyków, w tym bębniarz. Śpiewali wysoko i czysto, a główny wokalista miał nieprzeciętną skalę i umiejętności. Zabrakło mi tylko, żeby zagrali inną muzykę ;)
Wreszcie na scenę weszli moi idole z Riverside. Idole nie tylko muzyczni, miałem kiedyś okazję zamienić z nimi kilka (dosłownie) słów i zobaczyłem, jak bardzo przypominają nas..Budujące przeżycie. Od idoli wymaga się wiele, standardy idą w górę, oczekiwania są ogromne, ale i wyrozumiałość jest znacznie większa. Ta ostatnia była potrzebna, bo nie zagrali takiego koncertu, na jaki liczyłem. Znów cała nowa płyta (wszystkie kawałki po kolei - to się staje nudne) i tylko jeden 'staroć' - Panic Room. Bawiłem się nieźle, wreszcie mogłem rozpuścić kłaki i trochę się spocić. Były też momenty świetne, więc koncert na 7+/10, może 8, bo idole...
Do tego momentu bawiłem się dobrze, ale nie wyśmienicie. To, co na scenie zrobił za chwilę Mikael Akerfeldt obudziło we mnie ową energię, o której pisałem we wstępie. Każdy kolejny utwór powalał, perfekcyjne nagłośnienie, niesamowity sceniczny temperament i jakaś taka arystokratyczna postawa Opeth. Bili wszystkich o muzyczną klasę. Grali selektywnie, barwy gitar były ciepłe i wyraźne, a kiedy trzeba było metalowe z krwi i kości. No i to, dzięki czemu Opeth jest zjawiskowe - śpiew i growling Akerfedta. Rozpływałem się z zachwycie oraz zaduchu rozszalałej sali. Nadwerężałem kark, a głową zderzyłem się z kilkoma sąsiadami, byle tylko dać upust tej potężnej energii, która chyba już od dawna szukała ujścia. Niech ktoś teraz powie, że muzyka 'metalowa' wzbudza agresję i negatywnie naładowuje, kiedy właśnie przy niej człowiek 'resetuje się', wyrzuca emocje, które inaczej mogłyby go zeżreć od środka! Zagrali moje ulubione 'Bleak' i 'Demon of the Fall', byłem naprawdę spełniony - już nie mogłem powiedzieć, że żałuję czasu lub pieniędzy.
Całość kończył KoRn. Muszę być szczery, muzycznie nie byli oni na podium grających tego dnia kapel. Z drugiej strony rozumiem, że częścią grania na żywo jest show i kontakt z publicznością (choć chyba i ten nie był wyjątkowy). Perkusja przypominająca pająka, światła i różnokształtne statywy nie zastąpią dla mnie 'dobrej nuty'. Niemniej, większa część widowni przyjechała właśnie na KoRna, więc ścisk na ich występie był największy, reakcje najbardziej żywiołowe i aplauz najgłośniejszy. Rozumiem to, ale dla mnie zwycięzcami byli Szwedzi z Opeth. Sam na KoRnie poskakałem, dla sportu w zasadzie, a kiedy już poczułem odwodnienie, a głowa był coraz trudniejsza do utrzymania w pionie, poszedłem szukać picia. Może więc podróże do Katowic mają jednak coś wspólnego z tymi do Afryki...
Mistrzostwo
0 komentarze:
Prześlij komentarz