Sudan - miejsca, ludzie, przygody. Cz. VI

czwartek, 30 września 2010

O zwierzętach słów kilka


   Ostatnio moja praca nierozerwalnie wiąże się ze zwierzętami, a nigdy nie byłem ich miłośnikiem. Trzeba jednak przyznać, że niektóre stworzenia potrafią wywoływać uśmiech na twarzy, jak choćby mój domowy kot. W Sudanie koty przyprawiają raczej o szewską pasję, biegając gromadnie po hotelowym dachu, jak nie raz to bywało w Wadi Halfa. Życie w tym kraju jest mocno związane ze zwierzętami - czy jest się mieszkańcem, czy tylko gościem, to bez znaczenia. Zanim więc opowiem o dalszych losach wyprawy z 2005 roku, zatrzymując ją niejako w czasie i miejscu, to jest na skalistych drogach IV katarakty, już naprawdę blisko celu, napiszę dziś o tym, jak miały i mają się zwierzęta na tej niewdzięcznej ziemi.
   Gdy sięgniemy naszą kulturową pamięcią o kilka tysiącleci wstecz, to zobaczymy Saharę zieloną i pełną życia. Ziejące teraz pustką uedy, czyli dawne koryta rzek, wypełnione były wówczas wodą, piaszczyste ergi były dnami jezior, a skały górowały nad sawannowym krajobrazem. Bogactwo flory niosło za sobą bogactwo fauny. Słonie, żyrafy i hipopotamy kroczyły ścieżkami, które teraz wypełnia piasek i kamienie, krokodyle pływały rzekami, których koryta wyschły i przypominają raczej pozbawione krwi żyły tego wielkiego organizmu, jakim jest Sahara. Na wschodzie ostał się tylko Nil i to on stał się fundamentem cywilizacji, którym przyszło trwać w czasach, gdy deszcze zapomniały o tej krainie, a słońce i wiatr sprzysięgły się skruszyć każdy kamień.

Wielbłąd
Ten sam wielbłąd

   Jednak nie tylko człowiek okazał się uparty i przystosował się do pustyni, uczyniły tak również zwierzęta, choć zdecydowanie nie wszystkie. Symbol pustyni, obecny na pocztówkach i zdjęciach z arabskich krajów Sahary, czyli wielbłąd, paradoksalnie pojawił się w tym świecie bardzo późno. Ciężko oszacować dokładną datę, kiedy pierwszy garbaty egzemplarz został zaprezentowany publiczności doliny Nilu, ale można chyba założyć że miało to miejsce w I tys. BC, bliżej pewnie przełomu er. Tymczasem to bydło od dawna pełniło najważniejszą rolę w gospodarce i to przez tysiąclecia. Dziś zaś najczęściej spotkać można osła. Zwierzę wielofunkcyjne, nie wymagające częstych napraw i naprawdę ergonomiczne. Modele osłów różnią się między sobą, mogą to być osły jedynki, do przewozu jednego człowieka, osły z przyczepą, dwukołową i umożliwiającą transport dóbr i osób, czy osły cysterny, zaopatrujące mieszkańców w wodę. Jedzą zieleninę, piją niewiele, choć pod tym względem wielbłądy biją je na głowę, potrafiąc delektować się kolczastymi akacjami. Oba gatunki urzekają swoistym brakiem emocji na pyskach, przeżuwają posiłki mając świat raczej w głębokim poważaniu. Czasem tylko, z przyczyn jedynie im znanych, postanowią się zbuntować - staną gdzieś na drodze obrażone. Nie przyszło im jednak wieść żywota w ogrodach Edenu, lecz w ziemskim piekle, które na dodatek nocą zamienia się często w biegun północny. Być może owo zobojętnienie jest jakąś receptą na przetrwanie.
   O kotach wspominałem, nie są specjalnie cenione, choć miały swoje pięć minut, gdy Egipt był kreatorem kultury wschodu Afryki. Teraz, raczej bezdomne, zajmują się przemykaniem z cienia w cień - zaiste karkołomne zadanie w tej części świata.. Psy nie mają lepiej. Arabowie nie szanują tych stworzeń (co nawet dla mnie, którego antypatia w stosunku do psów jest potężna, bywa rażące), często traktując je kamieniem. Żyją na obrzeżach wsi, łączą się w gangi, jednak rzadko zagrażają ludziom. Pamiętam jednak, że nie czułem się pewnie, gdy po raz pierwszy szedłem na Gebel Barkal i stanąłem twarzą w twarz ze sforą zdziczałych, lekko niepełnosprawnych, ale zawsze - psów. I to nie były pustynne jamniki. Pamiętam, że wzorem autochtonów zaopatrzyłem się w kamienie, których jednak użyć nie musiałem. Nieopodal leżała padlina, która stanowiła jadłospis napotkanej watahy, może dlatego postanowiły nas oszczędzić. Jakie obrzydzenie maluje się na twarzach Sudańczyków, gdy mówią o Chińczykach jedzących psy!
   Sudańska prowincja żyje z rolnictwa. Na szerszą skalę hoduje się tylko kozo-owce. Gdzieś umyka mi różnica między jednymi a drugimi, dlatego sprowadzam je do jednego bytu. Trzymane są zazwyczaj w zagrodach zbudowanych z akacjowych gałęzi, czasem z cegły mułowej. Ich wyraz twarzy również nie sugeruje refleksyjnego stanu, w czym upodabnia je do osłów i wielbłądów. Jest coś nad wyraz pociesznego w tych stworzeniach, szczególnie młodych okazach - taka słodka odmiana głupkowatości. Na wsiach trzyma się również kury oraz gołębie. Bynajmniej nie pocztowe. Wielokrotnie otrzymywaliśmy podarki w postaci gołąbków, jeszcze żywych, ale z oczywistym przeznaczeniem. Przynosił je np. niejaki Khalifa w Hagar el-Beida, który nota bene lansował nową modę (pytanie czy skądś przyszła?) noszenia zamiast czapki - wiadra. Ale o krzykach mody w Sudanie, to może następnym razem.

Kozo-owca...


                Fot. Ł. Banaszek

   Mieszkanie nad Nilem powoduje też, iż człowiek może wejść w interakcję z rybami. Kiedyś przyniesiono nam dużego nilowego suma. Zaiste interakcja była - bo ów sum jeszcze żył... W smaku przypominał karpia i trzeba mu oddać, że smaczny był. Niemniej, ryby i mięso, to na prowincji rzadkie przysmaki. inaczej jest w miastach, gdzie wybór jest większy - w Karima w tym roku potrafiłem jeść kurczaki na śniadanie, obiad i kolację. Jednak mięso kozo-owiec, tzw. lachma poza smakiem mięsa raczej nie przypomina. Tak, czy owak, pozostaje jednym z bardziej wykwintnych dań, jakimi można zostać poczęstowanym. Kiedy w tym roku spędziłem kilka dni pod drzewem przy muzeum w Karima, czekając aż komisja sudańskich inspektorów skończy narady, miałem okazję być członkiem uczty. Przyprowadzono barana (haruf), którego następnie zabito i obdarto ze skóry. Zajmował się tym miejscowy żołnierz, który w międzyczasie bywał fryzjerem, a teraz stał się rzeźnikiem i kucharzem. Rozwieszonego na drabinie barana elegancko wypatroszył, a potem ugotował dwa rodzaje lachmy - oczywiście oba raczej ciężko-jadalne.

Wysokiej jakości posiłek w jednej z sudańskich restauracji.

   Moje dzisiejsze opowiadanie chciałem jeszcze uzupełnić o zwierzęta drobniejsze, ale istotne i ciekawe. Otóż kto wybierze się do Sudanu, ten świadom być musi, że prędzej, czy później, natknie się na owady. Różne jest ludzkie nastawienie do naszych mniejszych braci, choćby dlatego, że wielu z nas nigdy nie nazwie się bratem karalucha. Te jednak stanowią problem stosunkowo nieznaczny, mieszkając raczej w miastach i przeważnie w ubikacjach, a stopień ich zobojętnienia bije kopytne na głowę. Nieprzyjemna może być natomiast obecność much. Szczególnie w rejonie IV katarakty poznałem ich natręctwo, a także skutki obcowania z nimi. Nie od dziś wiadomo, że muchy lubią przebywać w miejscu zaopatrywanym codziennie, głównie odchodami... Po czym poznać muchę, która właśnie wraca ze swojej ulubionej miejscówki? Po wilgotnym, lepkim dotyku, którym nas raczy siadając nieustannie na naszych rękach, nogach i twarzy. Niezwykle uparte są to stworzenia, bo tak długo będą próbować, aż zginą. Problem polega jednak na tym, że w przeciwieństwie do Polski, muchy sudańskie nie działają samotnie, lecz w setkach. Bywały obiady, podczas których połknięcie muchy było zwykłą statystyką. W końcu i nas dotknęło zobojętnienie... Muchy to jednak nie wszystko, trzeba przyzwyczaić się do pająków. Jedne są mniejsze ale skaczą na wysokość twarzy, inne są bardziej konserwatywne, ale zainwestowały w rozmiary, mniej więcej dłoni. Nie każdemu też przypadną do gustu mrówki, które z racji rozmiarów potrafią wejść wszędzie, musi im się tylko chcieć. Lubią sobie człowieka podgryźć, w czym konkurują z pchłami. Tak się złożyło, że moje tegoroczne łóżeczko na katarakcie było siedliskiem i mrówek, i pcheł, a przed pająkami obroniła mnie moskitiera. Ta z kolei chroni przede wszystkim przed muchami, choć i zbłąkany komar ma trudniejsze zadanie. Miałem też kiedyś w Meroe łóżko, nad którym gniazdo uwiły szerszenie; moją koleżankę z Pragi i resztę jej ekipy zaatakowały pszczoły, gryząc jednego Czecha 700 razy! Wreszcie stworzenia jadowite - skorpiony i węże. Pierwsze spotkać nietrudno. Wystarczy w nocy udać się na poszukiwania wiejskiej toalety i trochę uważniej się rozejrzeć. Kiedyś w nocy jeden okaz stał czujny przy tej dziurze w ziemi, która z racji bolącego brzucha stała się moim marzeniem. Ale jak mawiają - jak nie urok, to..sraczka. Warto sprawdzać buty i po prostu patrzeć pod nogi. Z wężami jest zgoła inaczej - ja żadnego nie widziałem.. To zwierzęta, które towarzystwa ludzi nie znoszą i trzymają się raczej z daleka
A krokodyle? Podobno bardzo smaczne...

Sudan - miejsca, ludzie, przygody. Cz. V

czwartek, 23 września 2010

   
   Kiedy piszę, że w Sudanie jest ciężko - że pogoda, podróże, wszelkie trudy - bywają problemem dla psychiki i ciała, to nie dlatego, by wynieść siebie ponad innych, mówiąc przy tym: nie dacie rady, więc zostańcie w domach. Jest bowiem zgoła na odwrót, chcę pokazać, że skoro ja przeżyłem, to każdy da radę, i że warto odrzucić strach i obawy, by oddać się marzeniu. Ten strach buduje niewiedza, czasem wygoda. Każda podróż jest decyzją, każda decyzja ma swój efekt - decyzja jest zawsze nasza, a efekt wynikiem rzuconych w przestworza tysięcy kości do gry - zawsze nas coś zaskoczy. Pech, szczęście, przeznaczenie, los i przekleństwa chowają się w naszym cieniu, a ten rzucamy w każdym miejscu tego świata.
   Zilustruję ten wywód dalszym ciągiem opowiadanej przeze mnie historii. Z Karimy wyjechaliśmy z samego rana. Samochód obłożony był bagażami, nasze plecaki przywiązaliśmy od zewnątrz paki i w miarę upływu czasu zmieniały kolor na piaskowy. Część tobołów znajdowała się też między nami - siedzącymi z tyłu, nieustannie pieszczonymi ciepłym wiatrem. Jedno z miejsc należało do beczki paliwa, uszczelnionej wprawdzie kawałem szmaty, która i tak w końcu przesiąkła, i raczyła od czasu do czasu wonną kroplą ropy. Trasa była niewdzięczna. Wiodła w górę Nilu, co paradoksalnie oznaczało podróż na północ, dokładnie północny wschód. Jest to bowiem rejon, w którym Nil tworzy meander, największy być może na świecie. Szlak ciągnął się wzdłuż rzeki, jednak często, by ominąć nieprzejezdne wąwozy, skręcał w pustynię. Samochód jechał powoli, nie mógł się rozpędzić, bo w każdej chwili drogę mógł przeciąć rów, jakaś rozpadlina, czy głaz. Wiele zakrętów było niezwykle ostrych, a kierowca, dodajmy - nieznający trasy i bardzo niepewny w swym fachu - źle je oceniał, co kilka razy skończyło się lekkimi uderzeniami w skały. Krajobraz, który momentami wydawał się być księżycem nie rozpieszczał nas. Ciągłe wstrząsy, drgania, a także tydzień niełatwej podróży, bardzo wpływały na morale. Bolały ręce od trzymania się czegokolwiek, bolały pośladki od ciągłego skakania na każdej większej nierówności na drodze. Żołądki zamieniały się miejscami z większością wewnętrznych organów, co również wpływało na coraz gorsze samopoczucie. Godziny mijały, słońce było już wysoko na niebie i dokładało swoje pięć groszy (piastrów?), jakby opętane jakimś sadystycznym poczuciem obowiązku, nakazującym usmażenie każdej żywej istoty, którą zobaczy. Szczególnie białej istoty.
   Jechaliśmy w ciszy, wiatr i zmęczenie nie pozwalały na swobodne rozmowy. Podejrzewam, że w myślach wszyscy wysiadali z samochodu pod naszą białą skałą. W rzeczywistości tłukliśmy się jednostajnie, raz po raz trafiając do jakiejś małej wioski na skalistych brzegach Nilu, gdzie mówiono nam, że jeszcze tylko pół godziny. Ale mówiono nam to w kraju, w którym ludzie nie mają poczucia naszego czasu, w dodatku w najbardziej chyba zapomnianej części doliny środkowego Nilu. W powietrzu krążyło zirytowanie i lekkie zaniepokojenie. Tymczasem od kilku godzin czułem w sobie coś...Na początku delikatne mrowienie w dłoniach. Smród benzyny drażnił mnie od dawna, a wirujący żołądek sygnalizował kłopoty. Mrowienie było coraz silniejsze, czułem je w rękach, ale też w twarzy. Czułem jak zmienia mi się kolor twarzy na trupioblady, umiałem sobie to wyobrazić. Denerwowałem się. Brałem od kilkunastu dni lekarstwa antymalaryczne: paludrynę i arechin, których działanie nie zawsze jest pożądane, a które i tak miały być lżejsze niż choćby lariam. Bałem się, że dziesiątki połkniętych już tabletek w połączeniu z tą jazdą, pogodą, zmęczeniem skończą się zaraz czymś nie najlepszym. Człowiek się wtedy sam napędza w złym myśleniu, wyczekuje i wywołuje wręcz to, co zaraz się stanie. Mrowienie było już nie do wytrzymania, coraz trudniej było złapać oddech - przyszedł moment, w którym wiedziałem, że to się nie skończy tak po prostu. Inni też zauważyli, że odpływam. Ktoś uderzył w dach, dając sygnał, że potrzebny jest postój. Sztywniały mi już palce, a ciało dopadły dreszcze. Wiedziałem, że muszę zacząć biec. Skąd? Zaraz powiem. Musiałem przywrócić w sobie normalne krążenie. Było tak strasznie zimno, a przecież nie mogło być mniej niż 40 stopni... Ktoś pomógł mi rozcierając moje dłonie. Zapanowała konsternacja. Biegłem piaskowym traktem, łapałem dech i powoli czułem jak mrowienie ustępuje...czułem znów ciepło...
   Skąd wiedziałem, co robić? Bo taka historia przydarzyła mi się dwa miesiące wcześniej...w Poznaniu. Jechałem tramwajem. Wracałem z uczelni, była zima, a ja chory. Rano wypiłem gripex. Niepotrzebnie pojechałem, trzeba było zostać w domu. Siedziałem w tramwaju i zrobiło mi się niedobrze. Pojazd pokonywał kolejne przystanki, ale miałem wrażenie, że robi to strasznie powoli. Zacząłem się kołysać jak szaleniec i poczułem mrowienie w dłoniach...Ludzie zerkali, widziałem to, ale czułem się tak źle, że naprawdę nie było mi wstyd. Jeszcze tylko jeden przystanek...wytrzymam. Wreszcie, drzwi się otworzyły, wstałem i o mało nie upadłem, tak wiotkie miałem nogi. Wyskoczyłem z ciepłego tramwaju w ścianę lodowatego powietrza i momentalnie, ku memu najgłębszemu przerażeniu, palce mi zdrętwiały i zaczęły się wyginać w zupełnie nienaturalny sposób. Pierwszy raz w życiu ogarnęła mnie trwoga. Nie mogłem zadzwonić, bo nie byłem w stanie nic chwycić. Palce bolały coraz bardziej, bo wyginały się we wszystkie strony. Musiałem wyglądać jak opętany. Instynktownie biegłem po schodach w górę, by wyjść "na powierzchnię" i wtedy dopadło mnie światło. Coraz ciężej mi się oddychało, jakby tylko część tego mroźnego powietrza dostawała się do płuc, ale w dodatku przestałem niemal widzieć. Śnieg i słońce spowodowały, że przez mgłę dojrzałem autobusowy przystanek. Nie miałem już siły, byłem przerażony, zamajaczyły przede mną jakieś ludzkie sylwetki. Upadłem na ziemię i z trudem łapiąc oddech wyszeptałem, by ktoś zadzwonił po karetkę. Ludzie stali i czekali na autobus. Widziałem ich kontury. Ale nikt nie zadzwonił... ktoś wreszcie powiedział, że po drugiej stronie ulicy jest przychodnia, za jakimś blokiem, obok jakiegoś sklepu...Zebrałem siły, wstałem i zacząłem biec. Na oślep, przez dwie dwu-pasmowe ulice pełne samochodów. Ktoś zatrąbił. Po kilku minutach poczułem, że zaczynam czuć palce i że wraca mi oddech. Biegłem dalej, aż znalazłem przychodnię. Wylądowałem w szpitalu pod kroplówką.

Na 30 minut przed 'atakiem'... Nie zwracajcie uwagi na moją pokrzywioną brodę, proszę..


   Po co przytaczam tę historyjkę? By podkreślić, że w każdym miejscu, o każdej porze, po prostu zawsze, możemy zniknąć nie spodziewając się tego. To może być afrykańskie pustkowie, ale może być równie dobrze nasz własny dom. Jeśli to, co powstrzymuje kogoś przed wyruszeniem w podróż (a marzy o tym), to strach, że coś mu się złego przytrafi - strach przed nieznanym - poczucie, że tu jest bezpieczny, tam nie - niech ów strach porzuci. To smutna konstatacja, ale w tym sensie nigdy i nigdzie nie jesteśmy bezpieczni. A to, czego nie zrobimy - przynajmniej nie spróbujemy - potrafi po latach boleć dużo bardziej niż posiniaczone od jazdy po skałach pośladki!

Siedem melodii

wtorek, 21 września 2010

   Pisałem już o muzyce, o tym, czym dla mnie jest; jak ją postrzegam. Wiem, że nie jest to sposób odbierania jej odosobniony, daliście temu wyraz kreśląc własne zdania pod tamtym tekstem. Muzyka muzyce nierówna, szukamy w niej różnych wartości - nawet sami, w zależności od chwili, upajamy się różnymi nutami. Jednak wtedy, gdy opada na nas mgła pełna meandrujących myśli - kiedy cała nasza energia skupia się wewnątrz i wprowadza w nastrój refleksji - wtedy sięgamy po muzykę, która ową energię ukierunkuje. Dla mnie zawsze będą to kompozycje, przez które przebijać się będą emocje; w których czuć 'serce'. Nieważne, czy będzie to gniew, czy smutek, czy też wdzięczność i radość - ważne, że utwór poprzez swą 'prawdziwość' splecie się z moimi emocjami, które zawsze są przecież prawdziwe.
   Siedem melodii, które dziś przytoczę, to nie jest żadna moja lista przebojów. Nie jest to spis numerów, które w całym moim życiu odegrały najważniejszą rolę. Nie jest to w końcu zbiór melodii absolutny - ograniczona dostępność muzyki w 'sieci' uniemożliwia mi pokazanie wszystkiego, jak choćby 'nosound'owego Misplay, czy Winter Will Come. To utwory, które towarzyszą mi w ostatnich dwóch latach, i przy których, jak to kiedyś powiedziano na tym blogu, w głowie reżyserują się moje własne teledyski. Mało tego, z tramwaju, z samochodu, na ulicy, obserwuję prosty świat, który z muzycznym tłem przestaje taki być; z niedopowiedzianych, anonimowych historii wyłaniają się nowe - sensowne obrazy.
   Jeżeli ktoś szuka inspiracji - chce spojrzeć przez okno moimi muzycznymi oczyma - przeczyta ten tekst do końca. Dla nielubiących emocjonalnej twórczości będzie to jednak mało pociągający fragment.


Nosound - Some Warmth Into This Chill

...an unmoving, dirty rain...

   Jak już pisałem, gdybym miał przedstawić utwór tej włoskiej kapeli, byłby to zapewne Misplay z pierwszej płyty. Z drugiej strony ten zespół jest fenomenem i prawie każdy numer w ich wykonaniu jest emocjonalnym potworem - powala szczerością, zarówno w warstwie muzycznej, jak i lirycznej. Some Warmth... to utwór, którego słowa mogłyby być niezrozumiałe, a i tak doskonale odczytałbym jego przesłanie - tę krótką historię, tak typową dla wszystkich, a tak unikatową dla tego, kto ją przeżył. To o człowieku, który musi zabić w sobie wspomnienie, bo inaczej wspomnienie zabije go. Utwór o nieustannej wewnętrznej walce z pięknem, którego już nie ma, ale też o świadomości, że to się musi kiedyś skończyć. Stąd tytuł. 
   Ta muzyka płynie po wzburzonych wodach najpowszechniejszych ludzkich emocji. Płynie dzięki hipnotycznemu śpiewowi, dzięki odurzającym klawiszom, dzięki orkiestrze. Przede wszystkim jednak dzięki niepodważalnej 'prawdziwości'.

Glow - Blackfield

...save me
will you help me to feel the glow?...


   Oszczędny w dźwięki, powalający w swej prostocie, bo uderzający w sedno. Taki jest dla mnie Glow. Nie jest wielki muzycznie, a słowa nic z poezją wspólnego nie mają. I chyba w tym jego moc - bo bez kurtuazji, bez zaciemniania obrazu, trafia tam, gdzie powinien. Nie w każdych warunkach, nie o każdej porze dnia, ale kiedy ilustracją dla tego utworu stają się zmieniające się nieustannie obrazy w oknie pociągu, dostrzega się jego istotę. Tę krzyczącą tęsknotę za światłem, którego nawet wspomnienie jest już za szarą kotarą. Geffen krzyczy przez cały czas, choć głos podnosi przecież dopiero na samym końcu.

Snowdrops - The Pineapple Thief

...And I will slow your fall,
That is all, that is all...


   Kiedy po raz pierwszy usłyszałem Snowdrops byłem oczarowany. Ta piosenka nie jest ani smutna ani wesoła; jest w niej coś, co strasznie podnosi na duchu, lecz paradoksalnie jest przecież o przemijaniu, o tym, że wszyscy jesteśmy płatkami śniegu w niekończącej się zimie. Jest o sensie bycia - o tym, że dopóki nie spadniemy na ziemię naszym celem jest spowalniać upadek drugiego płatka. Ta druga osoba jest wszystkim, czego możemy chcieć i z nią mamy wirować, choć przyjdzie moment kiedy dołączymy do tych, którzy już przetrwali zimę.

Normal - Porcupine Tree

...You gotta see the waves,
not the wine bottle...


   Kiedy ktoś piszę o Porcupine Tree, to zazwyczaj w duchu: "o nich nie trzeba pisać, są tak wielcy, że wszystko zostało już powiedziane". Otóż, zostało powiedziane niezwykle wiele, a i tak przeciętny człowiek nigdy o nich nie słyszał. Co więc z tego, że Steven Wilson jest bogiem progresywnej muzyki, skoro trafia do nielicznych. Z drugiej strony, czy to ważne ilu ludzi go zna? Może istotne jest tylko to, że Ci, którzy go słuchają doceniają ten najbardziej nieprzeciętny talent dzielenia się emocjami? Normal, to normalna piosenka. Normalna jak na Jeżozwierze, bo w świecie muzyki, to kolejna perła, lśniąca formą i treścią. Zamieszczam wyjątkowe wykonanie tego utworu - kogo zachęci, ten przeszuka sieć za normalną wersją Normal. A ta mniej normalna okraszona jest jeszcze tą autentycznością Stevena, którą czuć w dialogu z publicznością. Musicie widzieć fale!

Empire - Demians

...and if one day I choose to run away
we’ll be together when we remember that day...


   Może dlatego, że ten utwór towarzyszył mi w najtrudniejszych chwilach; może dlatego, że Nicholas Chapel wyśpiewywał słowa, które rodziły się przecież w mojej głowie; może dlatego, że kiedy było źle - koił, a kiedy lepiej - przypominał; może dlatego, że rozrasta się jak fala przed sztormem i nagle się urywa, by pozostawić po sobie suspens ciszy ze znakiem zapytania: co dalej?; może dlatego, że to po prostu piękna melodia; ale na pewno dlatego, że to jedna z najprawdziwszych piosenek, jakie znam. To po prostu czuć. Wiem, że Chapel nagrywał tę balladę we własnej sypialni, sam - otoczony czterema ścianami, swoim życiem, wspomnieniami, uczuciami, historią. Nie musiał jej pamiętać, bo w jego własnym domu była cały czas obecna. I taka jest na płycie, w tym jednym utworze jest wszystko, czego oczekuję od muzyki. Ja z tym utworem nie chodziłem po ulicach, ja nad nimi latałem.

Lost Control - Anathema

...Yes, I am falling... how much longer till I hit the ground?...


   Na koniec dwa utwory Anathemy. Anathemy, która przeszła wielką przemianę - Lost Control, to upadek, Universal zaś, to powstanie z popiołów - zwycięstwo miłości. Nie znam chyba drugiego utworu, który w tak szorstki, a zarazem pełen pięknej melancholijnej melodii, oddałby upadek człowieka. Lost Control, to utwór o niewykorzystanych szansach, o szaleństwie bólu; to utwór o udawaniu i ciągłym byciu kimś, kim się nie jest; o uśmiechu na twarzy i gangrenie w sercu; o, zdawałoby się, nieuleczalnym kryzysie JA. Tam nie ma cienia nadziei, raczej maszerujący na śmierć przez las skrzypiec człowiek. Smyczki, które jak błędne ognie odprowadzają go na skraj przepaści.

Universal - Anathema

...You're everywhere I go
In everything I do...


   Na końcu musi zwyciężyć miłość. Tak zazwyczaj jest w filmach. Czy w życiu?.. To utwór, który uskrzydla, niezależnie od tego, gdzie nas ścieżki zawiodły. To utwór o niesamowitej sile, jaką daje miłość; o tym, że można wtedy pokonywać bariery, można "podrapać niebo". Można wszystko. Nie jest się tylko płatkiem śniegu, który wędruje w dół, można wzlecieć w górę. Potrzeba tylko kogoś, komu zadedykuje się każdy napisany wiersz, piosenkę, każdy sukces, każdy dzień.

Sudan - miejsca, ludzie, przygody. Cz. IV

sobota, 18 września 2010


     Ja nad klifem Gebel Barkal.
       
       Siedziałem 'na pace' Toyoty Hilux. Nie tylko ja zresztą, bo i moi przyjaciele, bagaże, nieszczelna beczka z benzyną. Kurczowo trzymałem się rury od oparcia, twarz kryłem w chuście, okularach i kapeluszu. Piaskiem sypało niemiłosiernie. 12 godzin wcześniej wyjechaliśmy z Dongoli w kierunku Karimy, trasa wiodła przez pustynię, często przez rozległe wydmy. Trzęsło, ale organizm już się przyzwyczajał. Zapach benzyny wzbudzał we mnie jednak mieszane uczucia, nikomu nie mogłem dać gwarancji, że za chwilę nie zwymiotuję...Początkowe podniecenie byciem 'in the middle of nowhere' ustępowało znużeniu i zmęczeniu tym odcinkiem naszej trasy, a Karima jak się nie pokazywała, tak się nie pokazywała. Słońce jak palnik tryskało ogniem.
   Nagle ktoś zawołał "Barkal! Barkal!" z prawdziwą radością w głosie. Zaiste, ulga, jaką wszyscy odczuliśmy była nie do opisania. To oznaczało, że trafiliśmy do celu tej części podróży; że za chwilę staniemy na nogach, znajdziemy hotel, umyjemy się... Karima - uniwersyteckie miasto, jedna z największych kropek na mapach Sudanu! Jakże wszystko jest względne, a wyobraźnia przekleństwem.
     Gebel Barkal widoczne było z kilkunastu kilometrów. Jak wszystkie dżeble (arab. wzgórza) wygląda na wyższe, niż w rzeczywistości jest. To takie krajobrazowe złudzenie Sudanu, gdzie góry wydają się nieraz sięgać chmur, a tak naprawdę mają 200 m wysokości. Nie inaczej Barkal, które sięga ledwie 104 m... Góra i tak sprawia niesamowite wrażenie, wyrastając z piaskowej równiny i dominując nad wszystkim w około. Robi tym większe wrażenie, jeżeli ktoś ma choćby mgliste pojęcie o jej historii. Wtedy dopiero można docenić ów majestat, prawdziwie odczuwalną magię tego miejsca. Zapach tajemnicy, którym przesiąkły skały Barkal, ruiny świątyń opierające się niszczycielskim siłom słońca i wiatru, w końcu: piramidy, których w Sudanie jest znacznie więcej niż w Egipcie...


Gebel Barkal z widocznym Ureuszem po lewej stronie zdjęcia.
    
     To miejsce bezwzględnie święte i to odkąd pamięć ludzka sięga. Zapuszczający się coraz dalej na południe Egipcjanie, prowadzeni przez faraona Totmesa III stanęli przed wzgórzem i oczom swym niedowierzając zobaczyli bogów, przede wszystkim Amona. W najbardziej charakterystycznym fragmencie góry, czyli pionowej wysokiej na 100 metrów iglicy ujrzeli Ureusza, w płaskim jak stół wzniesieniu dom Amona, a także Prapagórek, na którym Atum w akcie samogwałtu wydał na świat innych bogów. W skomplikowanym systemie egipskich wierzeń, paralelnie egzystujących kosmogoniach, było miejsce dla Gebel Barkal. Mało tego, świątynia Amona, którą wkrótce tam postawiono, była postrzegana jako TA SAMA, która znajdowała się w Tebach (dzisiejszy Luksor). Przez setki lat rozbudowywano tam świątynny kompleks, aż Egipt pogrążony w kryzysie przestał panować nad Nubią.
    Piasek zaczął przykrywać budowle, nastały 'ciemne wieki'. Starzy bogowie czekali w swych domach, na czele z baraniogłowym Amonem, siedzącym na tronie wewnątrz wzgórza. Po latach Nubijczycy, w których zrodziły się aspiracje, by zawładnąć tronem Egiptu, ożywili zaklętych w kamień bogów. Aigyptioi theoi mieli ich wesprzeć w tym zadaniu - Gebel Barkal odżyło ponownie. Jednak minęły czasy dominacji nad Egiptem, przeminęło królestwo Meroe, starożytny Egipt został częścią Imperium Romanum. Przyszło zapomnienie. Nawet jednak Arabowie darzyli i darzą to miejsce szacunkiem. W pobliżu założyli cmentarz, u podnóża postawili gubbę jednemu ze świętych mężów, do dziś odprawiają tam muzułmańskie misteria. Wzgórze jest też miejscem schadzek, podobno raz na jakiś czas ktoś z niego spada...Archeolodzy odnaleźli na szczycie odłupki krzemienne, wychodnie tego gatunku są jednak oddalone o dziesiątki kilometrów. Może to znaczyć, że kilka tysięcy lat temu ktoś wspiął się na wzgórze po to, by właśnie na nim stworzyć jakiś przedmiot - pod rozgrzanym niebem, mając oszałamiający widok na cztery strony świata. To miejsce przesiąknięte duchami, wzgórze, w którym zapisano historię. W tym roku spędziłem w Karimie dużo czasu, pracując w muzeum ulokowanym u podnóży Barkal. Gdziekolwiek bym się w tym miasteczku nie znalazł, miałem wrażenie, że góra mnie obserwuje, jakby żyła. W nocy, gdy gasły światła, a trzeba było trafić do domu (mieszkałem u Murtady, dyrektora muzeum - również u podnóży) szukałem wzrokiem czarnej sylwetki dżebla.


Zachód słońca i Barkal.
      
       Zanim jednak pokazała nam się święta góra, nasza boxy musiała uporać się z piaskami. Dopóki jedzie się po kamieniach, skalnych drogach, nie wspominając o asfalcie, Toyota radzi sobie świetnie. Czasem coś odpadnie, czasem wgniecie, ale naprawy każdej części podejmie się pierwszy lepszy kowal. Stąd wielka popularność Hilux'ów w Sudanie. Problem pojawia się zazwyczaj dopiero na luźnym piasku. Kierowcy starają się omijać piaski, czasami jednak jest to niemożliwe albo po prostu przecenią możliwości samochodu, bądź swoje własne. Nieraz zatem znajdowaliśmy się w sytuacji, jak na poniższej ilustracji...




    Jak widać męskim jest później zadaniem wypchnąć boxy z piasku, kobiecym zaś, by to utrwalić na zdjęciu. Różne są sposoby na uratowanie sytuacji. Podkłada się kamienie pod koła, usuwa się spod nich piasek, pcha się auto, etc. Popularna jest również modlitwa kierowcy. Sam byłem świadkiem, kiedy samochód ruszył po wykonaniu odpowiednich religijnych zabiegów. O wielu takich sytuacjach słyszałem. Niemniej, najciekawszą wydaje mi się ta historia, w której kucharka w misji w Banganarti imieniem Atijat, parająca się również białą magią, naprawiła Toyotę rzucając zaklęcie przez telefon komórkowy...
      W tym roku wyprawa na IV kataraktę też nie była lekka. Mam na myśli samochód, który psuł się w rekordowym tempie. Wyruszyliśmy z Banganarti i pierwszy wymuszony postój był już po...100 metrach. Koła ugrzęzły w piachu. Na asfaltowej drodze do Karimy (istnieje taka od zeszłego roku) stanęliśmy kilka razy. Tym razem były to już awarie, z którymi brawurowo walczył nasz kierowca Adil, uważany w pewnych kręgach za geniusza, choć jego reputacja potrafiła w błyskawicznym czasie sięgnąć 'kretyna' (w tych samych kręgach). Warto dla uzupełnienia krótkiej charakterystyki nadmienić, iż jest Sudańczykiem niestroniącym od alkoholu miejscowej produkcji. Adil często więc przebywał pod maską Toyoty przykręcając, odkręcając, wiercąc, wiążąc, wyrywając i wpychając przeróżne przedmioty, czym ku pewnemu naszemu zaskoczeniu zmuszał pojazd do ruchu. Paradoksem wydawało się to, że im dłużej jechaliśmy, tym lepiej się boxy sprawowała. Przynajmniej do momentu, kiedy oświadczył, że koło jest do wymiany i czekał nas wymuszony odpoczynek w Atbarze (ku mojej radości, ponieważ dwa lata wcześniej spędziłem tam wiele świetnych dni, zajadając się pysznymi kurczakami). Szczególnie jednak uciążliwa była droga powrotna pustynnym traktem, który miał nas 'wyrzucić' na drogę asfaltową łączącą Atbarę z Karimą. Zupełnym przypadkiem pewien Sudańczyk stał się naszym przewodnikiem i jechał swoją boxy przed nami. Poznaliśmy go w wiosce, której nazwy nie mogę sobie przypomnieć, a którą pamiętać powinienem, ponieważ zjadłem tam najsmaczniejszy ades w życiu, którym poczęstowali nas miejscowi robotnicy. Pamiętam, że źle się czułem, bo podróż wertepami przetrząsnęła mi żołądek, ale ta rozgotowana soczewica postawiła mnie na nogi. Ten posiłek, mający renomę jedzenia dla najuboższych jest jednym z moich ulubionych! 
       Wspomniany przewodnik miał szczęście, że nas prowadził. Zakopał się bowiem tak mocno, że gdyby nie nasze łopaty, a przede wszystkim ręce, to nie pojechałby dalej. We wszechświecie panuje jednak harmonia i zasada Jin i Jang dosięgnęła nas szybciej, niż się mogliśmy spodziewać. A może mogliśmy... Najpierw szlag trafił koło. Na szczęście mieliśmy jeszcze jedno w miarę zdatne. Co ciekawe na 3 sekundy przed złapaniem pany wszyscy spostrzegliśmy inne zepsute koło na trasie. Przeklęte miejsce (kiedyś w delcie Nilu jechaliśmy ekipą dwoma taksówkami i obie naraz przebiły koła...). Po naprawie przejechaliśmy 300 metrów i zgasł silnik. Nawet Adil nie był w stanie go naprawić. Z pomocą przyszedł 'przewodnik', który miał część, która była niezbędna. Gdyby nie on musielibyśmy czekać na pustynnym trakcie tak długo, aż ktoś by nadjechał...A to mogłoby trwać. Długo. 
Wymiana koła na pustyni. W roli głównej inspektor i mój dobry kolega Ali Mirghani.
     
Wracam jednak do podróży z 2005 roku. Ukazał nam się szczyt Barkal, wiedzieliśmy, że to już końcówka tego 'odcinka specjalnego'. Miasto uniwersyteckie tradycyjnie już okazało się miasteczkiem parterowym, o niewiele większej bazie 'rozrywek' niż poprzednie. Hotel trafił nam się podrzędny, nędzny wręcz. Wprawdzie pokoje zamykane były na kłódkę, ale łazienka połączona z toaletą (to sudański patent) należała do najgorszych, w jakich przyszło mi przebywać. Właściwie była tak odrażająca, że w niej nie przebywałem. Zobaczyłem tam największe karaluchy w moim życiu, olbrzymy miały chyba z 10 cm, jeśli nie więcej. Nazwaliśmy ten hotel 'Mekką Karaczanów'. Właściciel hotelu był całkiem głuchy i był tak stary, że pamiętał pewnie muzułmańskie podboje chrześcijańskiej Nubii z XV wieku... Ciężko było się z nim porozumieć i w pertraktacjach pośredniczyli jego synowie, co skutkowało 'głuchym telefonem'. Teraz, z perspektywy, oceniam Karimę, jako  wspaniałą miejscowość. Wtedy jednak, poza Barkal, nie robiła na mnie pozytywnego wrażenia. Była chwila na odpoczynek, nabranie sił. Również na zwiedzanie, bo zabytków w około jest sporo. Trzeba było zrobić jeszcze jakieś zakupy i po kolejnym dniu czekała nas ostatnia już część trasy do Hagar el-Beida - Białego Kamienia - naszego ostatecznego już celu wyprawy. Ale ile jeszcze potem było wypraw!!

Sudan - miejsca, ludzie, przygody. Cz. III




Słońce już zaszło. Kto miał kurtkę i polar, ten już dawno się nimi obłożył, kto miał szal, czapkę, a nawet rękawiczki, ten stawał się odporniejszy na przenikliwy chłód, jaki po zmroku pojawia się na pustyni. Coś jest nie tak - już dawno powinniśmy być w Dongoli. Najgorsze jest to, że kursujące na Nilu promy, które przewożą ludzi i samochody z jednego brzegu na drugi, po zmroku nie pracują. A Dongola jest po przeciwnej stronie. Kierowca wielokrotnie zgubił drogę, dlatego jechaliśmy już ponad 20 godzin, a to przecież tylko 200 km. Lora znów się zatrzymała, wysiedliśmy rozprostować nogi, przegryźć coś. I oto w czeluściach mroku płynął przed nami Nil, a po przeciwnej stronie niczym świetliki rozpościerały się nieliczne światła. Byliśmy więc prawie na miejscu, ale pokonanie rzeki po ciemku było zadaniem niełatwym.
Szczęście nam jednak zaczęło sprzyjać - a może sprzyjało od samego początku? 'Kapitan' bontonu' zgodził się na jeszcze jeden kurs swoim promem. Zniknęła więc groźba całonocnego koczowania przy 'przeprawie przez rzekę'. Warto w tym miejscu wstrzymać moją historię i poświęcić parę słów tym pływającym muzeom. Dlaczego 'bonton'? To wynika z prostej przyczyny, mianowicie tego, że Arabowie mają ewidentny problem z wydobyciem głoski 'p' i przy całym ich szczerym wysiłku zawsze wychodzi 'b'. Stąd 'Bulanda', nie 'Pulanda' (Polska), 'bound', nie 'pound' (funt), 'Bawoł' zamiast Paweł...'Bonton' nawiązuje więc do pontonu i jest dużym, blaszanym promem/barką, służącym do przewozu ludzi i dóbr z jednej strony na drugą - przez cały dzień. Jeszcze do niedawna mosty na Nilu znajdowały się tylko w Chartumie, stąd obecność 'bontonów' była niezbędna. O ile ludzi można przewieźć wiosłową łodzią, o tyle lory i inne pojazdy bez świadczonych przez 'kapitanów' usług byłyby przypisane do jednego tylko brzegu Nilu. Teraz jest już kolejny most na Nilu, który zbudowano w Karimie, kolejny powstaje w pobliżu Argi. Jak większość pojazdów pływających w Sudanie, promy sprawiają wrażenie mało bezpiecznych.
Głośno pracujący silnik, zazwyczaj gęsto zapakowany pokład i stosunkowo mała prędkość, zawsze każą mi się czuć niepewnie. Tym bardziej, że raz po raz jakiś bardziej niż standardowo wadliwy 'bonton' idzie na dno. Widok to zresztą powszechny - wystający gdzieś przy brzegu metalowy szkielet. Trochę to przypomina porzucone na pustyni wagony pociągu, które każdego dnia, zżerane nieustannie przez piaski, straszą swoimi 'kośćmi' podróżnych. Trzeba jednak przyznać, że zwykle z wielką precyzją barka cumuje przy brzegu i można znów odetchnąć poczuwszy grunt pod stopami. Samochody wyjeżdżają, wybiegają osły, ludzie spokojnym krokiem rozchodzą się, a barka pakuje nowych chętnych i wyrusza w powrotny 'rejs'.

'Bonton w pełnej krasie, sunący po 'świętej rzece'.

Pływałem w ten sposób dziesiątki razy, nic jednak nie wywarło na mnie takiego wrażenia, jak przeprawa w małej, opatrzonej w dwa wiosła łódce. W 2008 roku musieliśmy odbyć serię takich przepraw rzecznych, by móc pracować na wyspie el Usheir w rejonie V katarakty. Znaleźliśmy, nie bez trudu, przewoźnika - niezbyt z wyglądu oryginalnego, czarnego w białej dżalabiji i okraszonego gęstym wąsem. Na jego twarzy wciąż widniał uśmiech, można powiedzieć, że swoim pogodnym nastawieniem dodawał nam pewności, czuliśmy się niejako bezpieczniej. Pewności, której nie zmącił nawet zabieg, którego dokonywał przed pierwszym wypłynięciem, czyli wylewanie wody z wnętrza łodzi..Im dłużej jednak przyglądałem się łódce i krzątającemu się wąsaczowi, tym większe wątpliwości wkradały się w moje nie lubiące wody serce. 'Murkab' (łódź) zbudowana była z blaszanych beczek, była to konstrukcja prosta, nawet bardzo prosta. Ponieważ było nas razem kilkanaście osób, trzeba było odbyć kilka kursów. Może dobrze, że płynąłem tym pierwszym, bo gdybym obserwował z brzegu zmagania łodzi z żywiołem i potem świadomy tego, co mnie czeka płynął w drugiej kolejności, mógłbym poddać się panice..Naprawdę nie lubię wody! Wąsaty admirał zaordynował, by na końcu wehikułu usiedli najwięksi - jak beznadziejnie nieprzemyślana była to decyzja nie muszę chyba podkreślać. Siedziałem w środku, przede mną znajdował się już tylko kapitan dzierżący wiosła, przodem do mnie i uśmiechnięty, jak gdyby igraszki ze śmiercią były dla niego czymś zabawnym. Jeszcze jedna osoba próbowała się dosiąść, zdążyła postawić nogę na pokładzie i wtedy łódź z gracją po prostu zanurzyła się na ułamki sekund w wodzie. Ową osobę wciągnięto na brzeg, dla nas już nie było alternatywy - jak ja pragnąłem być już po drugiej stronie... Odbiliśmy od brzegu. Z lądu Nil wyglądał na nieznacznie wzburzony, ale mimo to raczej spokojny. Znów okazało się, że wszystko zależy od punktu widzenia - ze środka rzeki przypominał raczej małe morze oczekujące na szkwał..Zanim jednak zdobyliśmy środek Nilu łódź zaczęła nabierać wody. I wcale nie dlatego, że była dziurawa (choć na pewno była, to przecież Sudan), ale dlatego, że tył łódki dociążony dwoma dużymi facetami był w zasadzie na równi z lustrem wody. Odliczałem kolejne fale, nie mogłem już patrzeć na ten wąsaty uśmiech, aż wreszcie sięgnęliśmy brzegu. Pierwsze o czym pomyślałem, to że będzie trzeba potem wrócić tą samą łodzią - odechciało mi się pracy. O tej porze roku nie ma na szczęście krokodyli, które dopiero we wrześniu wraz z 'wysoką' wodą potrafią zapuścić się na te obszary. Kiedy trzeba było pokonywać Nil, by dostać się na Wyspę Dżinów, było już zdecydowanie lepiej. Trzeba było bowiem przez rzekę...przejść, zmoczywszy sobie jedynie nogi. Nieomal straciłem wtedy moje niezwykle cenne, kupione w Abu Hamed, chińskie klapki różowego koloru w różowe kwiaty..ugrzęzły w mule, ale je wydobyłem. Wyspa Dżinów, to jednak na inną opowieść.

Traumatyczna przeprawa beczko-łódką. Niech Was nie zmylą te uśmiechy...

Noc już gęstniała, prom przybijał do dongolańskiego brzegu. Potem trzeba było znaleźć hotel, co okazało się nietrudne. W porównaniu z tym w Wadi Halfa, był to luksusowy gmach. Niemniej rozmiar budynku był wprost proporcjonalny do ilości i wielkości karaluchów. Nowa Dongola, choć reprezentowana dużą kropką na mapach, okazała się kolejnym parterowym miasteczkiem. Następnego dnia było trochę czasu, by przejść się jej piaskowymi uliczkami. Gdzieniegdzie nad drzwiami domowymi ustawiona była czaszka krokodyla - znak, że naprawdę można z takowym wejść w interakcję. Był czas świąt, było leniwie nawet jak na Sudan. Muezin nawoływał do modlitwy, a głos miał, jakby nagrano go na taśmę magnetofonową przed 40 laty. Nie wiem, kto spoglądał na innych z większą ciekawością: my, czy Sudańczycy. Ale inność atakowała z każdego kąta. Ubrania mieliśmy ciągle jeszcze czyste, już niedługo przestanie mieć to większe znaczenie. Jeszcze tylko jedna noc w tym miejscu i wsiądziemy w boxy, a naszym celem stanie się Karima z najświętszą górą Sudanu - Gebel Barkal...
Zdobnictwo w Karimie.



Jedna  z głównych ulic Nowej Dongoli (2005 rok).

środa, 8 września 2010

Pijane krople spływały po szybie, meandrując w szaleństwie kolejnego deszczu. A ja stałem oparty o ścianę i śledziłem je palcem od tej drugiej strony. Aż przychodził moment, że kropla bez zapowiedzi, zdawałoby się - bez sensu - skręcała i zatracała się bezpowrotnie w odmętach parapetowej kałuży. Czasem myślę, że Bóg stoi oparty o ścianę wszechświata i śledzi swym palcem nasze nielogiczne ścieżki. Może i chciałby pomóc, może rozdusiłby nas palcem w sadystycznej euforii, a może właśnie bez emocji. Może pozwoliłby delikatnie wpłynąć na opuszek Jego boskiego palca i przeniósłby nas na inną szybę - lepszą, czystszą. Co jeśli szyba byłaby żłobiona, a każdy spływałby takim samym torem? Koniec meandrów, koniec pijaństwa, koniec szaleństwa. Co jeśli właśnie o to szaleństwo chodzi, lecz w swojej pełnej sprzeczności naturze pragniemy się go pozbyć? Co jeśli to, czego najbardziej staramy się pozbyć, jest tym, co jest dla nas najlepsze? Co jeśli wbrew sobie, za wszelką cenę, chcemy spływać po szybie jak nasz sąsiad? Jak nasz kolega? Jak nasz szef? Czasem patrzę na tę szybę pełną ścieżek, rozwidleń, pełną wymarłych strumieni i przykuwa mój wzrok jedna, mała kropla. Jedna, w całym tym gąszczu - wciąż odchodzących - wciąż przychodzących małych, przezroczystych kropel, która wykonuje nieznaczny, w zasadzie niemożliwy, a jednak(!) ruch w górę. Naprawdę to robi! Może się łudzi, a może doskonale wie, że nigdy się nie wespnie, nigdy nawet połowy, ćwierci drogi nie pokona. Ruch ten jednak jest krzykiem jej równie przezroczystej duszy. Jest wołaniem o 'ja'. Wbrew wszystkim regułom, dla tych kilku chwil niepohamowanej ekstazy! Dla delektowania się tymi wszystkimi jeszcze mniejszymi, przezroczystymi oczkami, co rzucają krótkie, ale jak wymowne, spojrzenia, spływając po szybie w parapetową otchłań. Tam też, w wiecznej kałuży, wszystkie krople będą równe. Nawet ta mała, ta pod prąd idąca przez chwilę. Dla niej długą, życie może. A Bóg? Może i chciałby nawet delikatnie ją podnieść. W górę ją kierować! W górę! Ale oddziela go szyba, nawet jeśli jest, może tylko patrzeć.

Sudan - miejsca, ludzie, przygody. Cz. II

poniedziałek, 6 września 2010


Ślady na piasku i kręgi na wodzie...

Fot. P. Polkowski

Wędrówki po sudańskich piaskach to rzecz niełatwa, z tego też powodu ekscytująca. Jak się zresztą okazuje, piaski to jedynie część przeszkód jakie trzeba nieustannie pokonywać na swej drodze. Cytując Leopolda Staffa nie tylko chciałem odnieść się do idei poszukiwania i metaforycznego pozostawiania po sobie śladów, ale także dosłownie potraktować jego słowa. To, co bowiem zostaje po naszych sudańskich podróżach, to właśnie 'ślady na piasku i kręgi na wodzie'.
Jeszcze kilkadziesiąt lat temu owe ślady pozostawiały wielbłądzie kopyta. Podróżnicy, badacze, czy nawet brytyjscy urzędnicy państwowi (nie wspominając o Sudańczykach) przemieszczali się na osiodłanych garbatych grzbietach. Wszystkożerne, wytrzymałe, juczne zwierzęta, stały się w oczach zachodniego obserwatora symbolem pustyni. Chyba słusznie. Dziś wybór pojazdów, których można użyć w Sudanie jest większy, choć każdy ma w sobie coś charakterystycznie sudańskiego (stosując epitet 'sudański' mam na myśli swoistą adaptacyjność kulturowo-środowiskową).

Pociąg na trasie Wadi Halfa - Chartum. Fot. M. Drzewiecki
Moją poprzednią opowieść rozpocząłem i zakończyłem w Wadi Halfa. Otóż wtedy, to jest w roku 2005, jak i poprzednich stu latach, najwygodniejszym sposobem na dotarcie do Chartumu była podróż pociągiem. Trasa kolejowa budowana za czasów generała Kitchenera, miast podążać wzdłuż Nilu i jak on meandrować między III a V kataraktą, przecina pustynię nubijską, biegnąc najprostszą drogą w kierunku Abu Hamed. Potem już, równolegle z rzeką, biegnie na południe. Drogi asfaltowe, które łączą Wadi Halfa z Chartumem, pojawiły się dopiero teraz, znacznie ułatwiając podróż. Trasa linii kolejowej ma około 850 km., co taborowi sudańskiemu zajmuje od dwóch do trzech dni. Kiedy jednak rankiem drugiego dnia wypełznęliśmy przemarznięci z 'hotelu' i skierowaliśmy nasze kroki w stronę stacji, okazało się, że w święta pociąg nie kursuje...Ponieważ torowisko jest tylko jedno, pociąg jedzie najpierw w jedną stronę, a potem, załadowany w Chartumie, wraca do Halfy. Mieliśmy tylko dwa wyjścia: zaczekać tydzień, bądź szukać innej okazji. Na szczęście (w wymiarze pozyskiwania doświadczeń, bo na pewno nie w kategoriach uświadczania komfortu) okazja do podróży pociągiem pojawiła się jeszcze nie raz, dzięki czemu miałem okazję jechania wszystkimi trzema klasami. Dlaczego tak wiele miejsca poświęcam kolejom? Bo to chyba najbardziej 'spontaniczny' środek transportu w Sudanie. Za przykład niech posłuży anegdota, którą opowiedzieli mi znajomi, a która to tłumaczy, dlaczego nie można z góry oszacować długości trwania podróży. Otóż, ciekawiło mnie, jak to jest, że mi się udało dojechać z Wadi Halfa do Abu Hamed w 'raptem' 9 godzin, a moi znajomi potrzebowali na tę samą trasę o 3 godziny więcej. Okazało się, że na jednej z pustynnych stacji (które posiadają jedne z najbardziej oryginalnych nazw, np. Numer 1, Numer 2, etc.) załoga pociągu, jak i większość podróżnych, postanowiła sobie umilić przerwę meczem piłki nożnej na prowizorycznie skleconym boisku (oto owa 'sudańskość'). Kiedy wszyscy się wybiegali i odpoczęli, dzwonek zawołał ich na powrót i pociąg pojechał.

Pustynna stacja Numer... Fot. M. Drzewiecki

Nie udało mi się 'szybko' dojechać także w 2008 roku, kiedy wraz z Mariuszem Drzewieckim realizowaliśmy nasz projekt naukowy Fortece Sudanu. Wtedy z kolei opóźnienie spowodował fakt, że od pewnego momentu pociąg jechał...nie w tę stronę, co powinien. Przyczyna była poważna, bowiem zepsuł się wagon - ciężko powiedzieć co - w powietrzu unosił się smród spalonej gumy, może jakieś problemy z hamulcami. Nasz wehikuł się cofał, ponieważ bliżej mu było do bocznicy, gdzie mógł odczepić felerny wagon. Kto siedział w tym wagonie? Oczywiście my. Zapanował chaos, był środek nocy oraz środek pustyni, trzeba było znaleźć inny wagon - o miejscach siedzących nikt nawet nie myślał. Wylądowaliśmy na podłodze, do końca już ją okupując.
Jak wygląda jazda pociągiem kiedy nie ma przygód? Po pierwsze uderza brak szyb w oknach i drzwi w przejściach między wagonami, a także tych wejściowych do pociągu. Efektem jest przeciąg i nieustannie atakujący pył z pustyni. Brak drzwi jest nad wyraz uzasadniony, bowiem usprawnia ucieczkę przed konduktorem. Szczególnie odczuwa się ten proceder, kiedy naszym miejscem siedzącym jest korytarz (dwukrotnie miałem okazję, by tak podróżować, w tym raz przy samej toalecie, z której dzięki podwyższonemu progowi wylewało się rzadziej, niż gdyby podłoga była równa). Co jakiś czas biegnie grupa mężczyzn, która z kocią zwinnością wyskakuje z wagonu i w miejscu, gdzie łączy się on z drugim, wspina się na dach. Tam już jurysdykcja konduktora nie sięga. Z przeciwnej z kolei strony regularnie przybywa rozpędzony sprzedawca herbaty, dzierżąc w jednej dłoni czajnik z wrzątkiem, a w drugiej wiadro ze szklankami, które w tym czasie się myją. Za nim biegnie jego giermek, zazwyczaj chudy i niski, objuczony dwoma skrzyniami pepsi i mirindy. Panuje harmider. Sudańczycy nie mogą usiedzieć w miejscu. Chodzą po pociągu i szukają znajomych, a ponieważ w Sudanie każdy jest znajomym każdego, chodzą dużo. Nie ma śmietników, toteż wszystkie skórki po bananach, papiery, butelki i wszystko inne ląduje na podłodze. Na tej samej, na której siedzę. Ciągle ktoś mnie trąca, i jeszcze ten piasek, i głód...To pamiętam, gdy po raz pierwszy wracałem, po dwóch miesiącach w Afryce.
Wrócę jednak do owego dnia, w którym oznajmiono nam, iż pociąg do Abu Hamed nie pojedzie ze względu na Wielki Bajram. Trzeba było uzbroić się w cierpliwość i znaleźć jakiś inny pojazd. Najlepiej lorę. Lora, której nazwa pochodzi od angielskiej lorry, czyli ciężarówki, to stary brytyjski Bedford z 'drobnymi' zmianami. Większość Bedforów przerobiono tak, by mogły przewozić ludzi lub towary, a najlepiej wszystko na raz. Rozglądaliśmy się za lorą-autobusem, gdzie są siedzenia, jednak okazja podsunęła nam inny model. Metodyka pakowania była następująca. Najpierw towary i bagaże, na sam koniec ludzie. Zazwyczaj powstaje w ten sposób twór wyższy niż dłuższy, co przy braku dróg (stan na 2005 rok) stanowi nie lada wyzwanie dla kierowców. Lora rosła w oczach, aż w końcu zaproszono nas na pokład. 'Na', to wyjątkowo trafne określenie. Musieliśmy znaleźć sobie miejsce na tej olbrzymiej stercie bagaży, najbezpieczniej - siedzące. Niestety, nagle poczułem, że noga ugrzęzła mi pomiędzy jakimś kartonem (Sudańczycy kochają kartony!) a czarnoskórym człowiekiem (zaznaczam czarnoskórym, gdyż był on południowcem, o wiele ciemniejszym, niż arabscy Sudańczycy). Nie mogłem złapać równowagi, jazda w takich warunkach byłaby wariactwem, a reszta moich przyjaciół nie miała wcale więcej szczęścia, więc zdecydowaliśmy się na odwrót. Szef ciężarówki próbował nas jeszcze zachęcić - wyrzucił na ziemię wszystkich 'mazutów' z południa, w tym jednego beznogiego, dla którego wdrapanie się na ten konstrukt było nie lada wyczynem...My jednak zrezygnowaliśmy na dobre.

Lora w trakcie 'rozbudowy'. Fot. M. Mazur

Pamiętam te długie godziny oczekiwania na kolejny autobus. Siedzieliśmy z bagażami, graliśmy w karty, chroniliśmy się przed słońcem. Wszystko było coraz wolniejsze, jakby czas nie był taki sam wszędzie na świecie. Tak mijał kolejny dzień, a potem jeszcze jeden i jeszcze jeden. Jedyni biali, którzy przybyli tym samym statkiem, co my - czwórka francuskich emerytów - wynajęli za 400$ tzw. boxy (Toyota Hilux) i odjechali w dal. Były święta, mało kto pracował, zatem Ci, którzy interesu nie zamknęli podbijali drastycznie ceny.
Słów kilka o lorach-busach. Kilka godzin, to żaden wyczyn, ale trasy po 30 godzin pozostawiają na naszej psychice ślad. Na ciele zresztą też. Niektórzy wymiotują przez dziury o funkcji okien, inni przeklinają swoje długie nogi, wszyscy odczuwają podróż szczególnie tam, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę...Sudańczycy nie ułatwiają podróży, upychając po kątach paczki, wpuszczając do ciężarówki więcej osób, niż powinni. Irytujące, a czasem zabawne, jest to, co potrafią wieźć ze sobą. Prym wiodą kartony, łóżka (dziesiątki łóżek już ze mną jechały), zwierzęta pokroju kozy. Raz jednak byłem pod głębokim wrażeniem, bowiem jeden Sudańczyk wiózł dwie sztuczne palmy. Ich liście nieustannie trącały twarz mojego kolegi, który w dodatku obarczony był częścią mojego brzemienia w postaci gitary, z którą pod żadnym pozorem nie chciałem się wtedy rozstać. Stopień jego irytacji sięgał zenitu. Nie muszę specjalnie podkreślać, że pojazd jest bardzo roztrzęsiony, jedzie w końcu po pustynnym trakcie. Kierowcy muszą potrafić poruszać się względem gwiazd, bo po zmroku, to najlepszy wyznacznik drogi. Niestety, nie każdy nasz kierowca opanował tę sztukę, co mogło skutkować tylko jednym - zgubieniem drogi. Ciężko powiedzieć, co jest źródłem ciekawszych wrażeń: pociąg, czy lora? Pociąg, który rozpędza się nawet do 30 km/h, rozbujany jak szkuner na sztormie, czy wielka konserwa, znacznie szybsza, przez którą przesypują się piaski, i w której raz przyjęta pozycja jest nie-do-zmiany?
Wreszcie, po kilku dniach bezowocnych prób, znalazła się lora-bus. Późnym wieczorem, tuż po tym jak w Wadi Halfa wyłączono już prąd (w nocy nie jest potrzebny, więc po co ma się marnować...), wyruszyliśmy. Naszym celem była teraz Nowa Dongola - musieliśmy bowiem dotrzeć do Hagar el-Beida od innej strony, niż zakładaliśmy. Gdybyśmy jechali pociągiem, przecięlibyśmy pustynię i dotarli nad Nil w Abu Hamed, a stamtąd już 'niedaleko' do naszej małej miejscowości. Plan się jednak zmienił i jak się potem okazało, podróż wydłużyła. Mieliśmy wkrótce zobaczyć dużo więcej środków lokomocji i miejsc, niż to uprzednio zakładaliśmy. Zaczęła się Afryka i przygoda, nasze ślady i kręgi na wodzie.

Metal Hammer Festival

czwartek, 2 września 2010



Ile razy na myśl o czymś odczuwamy średnio-umiarkowany optymizm, a to COŚ okazuje się być wyborne?! Jak często bywa, że gdy nam się nie chce, to nagle przepełnia nas energia i nie chcemy, by ta chwila odeszła?! Znów to przeżyłem. Na dzień przed wyjazdem na festiwal miałem mieszane uczucia. Owszem, Opeth i Riverside, moje ulubione kapele miały wystąpić, ale obawiałem się, że będą to występy krótkie. Gwiazdą wieczoru miał być KoRn, z którym lata temu straciłem kontakt; o Pain of Salvation wiedziałem niewiele, nie mówiąc o Jurojin, czy Votum. Chyba najzwyczajniej w świecie mi się nie chciało, jak by nie patrzeć podróże do Katowic, to nie podróże do Afryki..I pewnie, gdybym miesiąc wcześniej nie kupił biletu, to bym nie pojechał.

O pociągach na linii Szczecin - Przemyśl nie ma sensu pisać, chyba że książkę. Trzy wagony, w tym pierwsza klasa (dziw, że nie było WARS-u..); przedział pełen 'metalowych głów', między nami zakonnica, to się po prostu zdarza. O estetyce katowickiego Spodka również chyba nie należy dyskutować - jego kolorystyka wpisuje się w katowicką gamę kolorystyczną, od jasnoszarego po ciemnoszary. I tyle.

To, o czym warto opowiedzieć, to muzyka i atmosfera. Rozpoczął Votum, na którego występ nieznacznie się spóźniliśmy. Była godzina 13.00. Myślę, że chłopaki z Votum cieszyli się tym koncertem. Nie grali wprawdzie długo, ale publiczność (jeszcze nie tak liczna, jak pod koniec festiwalu) angażowała się w ich 'performans'. Nikt nie krzyczał 'Korn', czy 'Opeth' - zdecydowanie doceniono ich pracę. Mieli momenty, które mi się szczerze podobały, zwłaszcza wtedy, gdy inspiracje ewidentnie pochodziły z muzyki Riverside. Były też jednak chwile słabsze, stylistyką sięgające Iron Maiden (głównie za sprawą śpiewu), co mnie odpychało. Cieszy jednak, gdy zagraniczne gwiazdy supportuje ktoś z Polski, mało tego - pozwala mieć nadzieję, że może kiedyś...

Po ich występie było interludium, które niczym w średniowieczu, miało być komiczne, a nawet zakrawało na farsę. Mam na myśli konferansjera z Antyradia. Szkoda słów, szczególnie, jeśli pisać o jego pierwszych wejściach, uratował się swoim ostatnim pokazem, kiedy pokazał publice piersi, a potem poprosił, by wszyscy pożegnali go chóralnym 'wypierdalaj!' - co mogło świadczyć o świadomej autokrytyce.

Drugą kapelą, która wystąpiła tego dnia, była Jurojin z Londynu. Kilku młodych chłopaków, którzy postanowili połączyć brytyjski folk, bębny i inne 'etniczne' motywy z metalem. Dość powiedzieć, że okrzyknięto ich metalowym debiutem roku. Pierwsza połowa ich występu mnie nie przekonała, za to druga jak najbardziej. Adaptacja XIX-wiecznej folkowej piosenki wyszła naprawdę dobrze, a ostatni utwór porwał większość zgromadzonych na sali.

Teraz przyszedł czas na Szwedzki Potop - najpierw Katatonia, potem Pain of Salvation, a na koniec Opeth (pomiędzy nimi pokazała się szlachta polska w postaci Riverside). Katatonia zagrała świetnie, w pewnym sensie byli dla mnie odkryciem festiwalu. Wstyd się przyznać, ale wcześniej miałem do czynienia z jedną tylko ich płytą. Zmienię to. Grali z wielką energią i siłą, a przy tym bardzo melodyjnie i nastrojowo. Mają bardzo zdefiniowany styl, jednorodny i konsekwentny. Nie mogę tego powiedzieć o Pain of Salvation. Odniosłem wrażenie, że skakali pomiędzy gatunkami rocka (i nie tylko) zbyt intensywnie. Czasem progresywnie, czasem metalowo, gdzieś tam blues się chyba pokazał, ale Queen też był wyczuwalny. Nie znam ich twórczości, po prostu tak mi się jawiła na żywo. Moje zastrzeżenia są do stylistyki, ale technicznie byli wyśmienici. Śpiewało czterech muzyków, w tym bębniarz. Śpiewali wysoko i czysto, a główny wokalista miał nieprzeciętną skalę i umiejętności. Zabrakło mi tylko, żeby zagrali inną muzykę ;)

Wreszcie na scenę weszli moi idole z Riverside. Idole nie tylko muzyczni, miałem kiedyś okazję zamienić z nimi kilka (dosłownie) słów i zobaczyłem, jak bardzo przypominają nas..Budujące przeżycie. Od idoli wymaga się wiele, standardy idą w górę, oczekiwania są ogromne, ale i wyrozumiałość jest znacznie większa. Ta ostatnia była potrzebna, bo nie zagrali takiego koncertu, na jaki liczyłem. Znów cała nowa płyta (wszystkie kawałki po kolei - to się staje nudne) i tylko jeden 'staroć' - Panic Room. Bawiłem się nieźle, wreszcie mogłem rozpuścić kłaki i trochę się spocić. Były też momenty świetne, więc koncert na 7+/10, może 8, bo idole...

Do tego momentu bawiłem się dobrze, ale nie wyśmienicie. To, co na scenie zrobił za chwilę Mikael Akerfeldt obudziło we mnie ową energię, o której pisałem we wstępie. Każdy kolejny utwór powalał, perfekcyjne nagłośnienie, niesamowity sceniczny temperament i jakaś taka arystokratyczna postawa Opeth. Bili wszystkich o muzyczną klasę. Grali selektywnie, barwy gitar były ciepłe i wyraźne, a kiedy trzeba było metalowe z krwi i kości. No i to, dzięki czemu Opeth jest zjawiskowe - śpiew i growling Akerfedta. Rozpływałem się z zachwycie oraz zaduchu rozszalałej sali. Nadwerężałem kark, a głową zderzyłem się z kilkoma sąsiadami, byle tylko dać upust tej potężnej energii, która chyba już od dawna szukała ujścia. Niech ktoś teraz powie, że muzyka 'metalowa' wzbudza agresję i negatywnie naładowuje, kiedy właśnie przy niej człowiek 'resetuje się', wyrzuca emocje, które inaczej mogłyby go zeżreć od środka! Zagrali moje ulubione 'Bleak' i 'Demon of the Fall', byłem naprawdę spełniony - już nie mogłem powiedzieć, że żałuję czasu lub pieniędzy.

Całość kończył KoRn. Muszę być szczery, muzycznie nie byli oni na podium grających tego dnia kapel. Z drugiej strony rozumiem, że częścią grania na żywo jest show i kontakt z publicznością (choć chyba i ten nie był wyjątkowy). Perkusja przypominająca pająka, światła i różnokształtne statywy nie zastąpią dla mnie 'dobrej nuty'. Niemniej, większa część widowni przyjechała właśnie na KoRna, więc ścisk na ich występie był największy, reakcje najbardziej żywiołowe i aplauz najgłośniejszy. Rozumiem to, ale dla mnie zwycięzcami byli Szwedzi z Opeth. Sam na KoRnie poskakałem, dla sportu w zasadzie, a kiedy już poczułem odwodnienie, a głowa był coraz trudniejsza do utrzymania w pionie, poszedłem szukać picia. Może więc podróże do Katowic mają jednak coś wspólnego z tymi do Afryki...



Mistrzostwo

Sudan - miejsca, ludzie, przygody. Cz. I



Po raz pierwszy postawiłem stopę na sudańskich piaskach w styczniu 2005 roku. Nie wiedziałem, że tym sposobem związuję się niejako na stałe z tą krainą; że niemal każdą zimę spędzę na walce z oszałamiającym gorącem. Związałem się z miejscami, nad którymi niebo jest jakby z innego świata - gdzie gwiazdy z księżycem potrafią rozświetlić Ci drogę, bądź gasną pozostawiając Cię w 'egipskich' (sic!) ciemnościach. Wdałem się w nadzwyczaj masochistyczny związek, pełen ekstatycznych doznań, ale i pełen niedogodności, często nawet cierpienia. Przeżyłem poranki tak mroźne, że palce grabiały w rękawiczkach; upały tak wielkie, że woda w wiadrach parzyła jak wrzątek; wiatry tak silne, że pozostanie w domu było jedynym wyjściem. Prawie każdy mój pobyt odznaczał się mniejszym lub większym kryzysem; niejednokrotnie leżałem z gorączką, rozsadzającym od środka bólem brzucha i powtarzałem jak mantrę - nigdy już tu nie wrócę! Zawsze wracałem. Do kraju ludzi biednych, ale gościnnych i po prostu dobrych. Do kraju ludzi, którym przyszło zmagać się z pustynią każdego dnia - dla których Nil jest błogosławieństwem, a deszcz kaprysem Boga. Do kraju ludzi, którzy się uśmiechają nie tylko ustami, ale całym swoim duchem. Ja, z cywilizacji, która uśmiecha się już tylko ustami.

Miałem 21 lat, nikłą wiedzę, również na temat tego, co mnie czeka w Afryce. Zresztą nawet gdybym przeczytał wcześniej dwa tuziny książek o Sudanie czekałyby na mnie te same doznania, zdziwienie, szok, wstręt i fascynacja. Czego bym nie dotknął, na co bym nie spojrzał, byłoby inne. Na tę inność przygotował mnie wcześniej Egipt, stylizujący się na świat Zachodu, unowocześniany, kolorowy, atrakcyjny i tłumny. A jednak to, co czekało na mnie za wielkim Jeziorem Nassera, 1000 km na południe od Kairu było wielką enigmą. Gdybym zbliżał się do Księżyca, miałbym większe pojęcie o tym, czego się spodziewać. Wkrótce miało się okazać, że ta część świata kryje w sobie miejsca, których Księżyc by się nie powstydził.

Nie jechałem do Sudanu jako turysta. Nie jechałem zwiedzać, szukać przygód, a jedynie do pracy. Wiedziałem już wtedy, czym jest archeologia. Wszelkie stereotypy dawno zostały obalone. Wizje romantycznych XIX-wiecznych wykopalisk, jakie pokazują nam co jakiś czas filmowi producenci dawno prysły. Obcowanie z przeszłością, jakże w swej istocie pociągające, zazwyczaj ustępuje miejsca obcowaniu z rzeczywistością - ze zmęczeniem, wysiłkiem, czasem nawet znużeniem. Wykopaliska w Polsce nie mogły mnie jednak przygotować na wszystko, co czekało na cmentarzyskach Sudanu. W Polsce nie ma pyłu, który przy silniejszych wiatrach wciska się w każdy zakamarek Twojego ciała, nie ma lejącego się strumieniem żaru z nieba, który w okolicach godziny piętnastej staje się po prostu nie do wytrzymania. Tam też zrozumiałem, że woda jest cenniejsza niż cokolwiek innego.

Zimą 2005 roku zeszliśmy z pokładu statku płynącego z Asuanu i postawiliśmy pierwsze kroki na sudańskiej ziemi. Większość z nas była tam po raz pierwszy, byliśmy w Wadi Halfa, w Prowincji Północnej - Asz Szamalija. Miasto to założono w XIX wieku. Odgrywało istotną rolę w zmaganiach Brytyjczyków z Mahdim; to stąd ciągnęła się długa trasa kolejowa, sięgająca aż po el Obejd, wybudowana w celach militarnych. W czasie II wojny światowej miasto było ważnym alianckim posterunkiem. Budowa wielkiej Tamy Asuańskiej spowodowała spiętrzenie wód Nilu, te zaś zatopiły większą część miasta. Halfa, do której więc przybyliśmy jest tworem znacznie młodszym, to tzw. Nowa Halfa. Urzekająca architektura kolonialna zniknęła, w jej miejsce pojawiła się tradycja budowania z mułu, rzadziej z cegły palonej. Można by rzec, że to architektura 'parterowa', ledwie kilka budynków (szczególnie 5 lat temu) posiadało piętro lub dwa. Za przykład niech posłuży bank, jeden z lokalnych 'wieżowców'. Bank tylko z nazwy, bo jego pracownik zapytany o możliwość wymiany pieniędzy odeśle nas do cinkciarzy.

Będzie to też dla nas pierwszy sygnał, że trafiliśmy do świata, z naszej perspektywy, absurdalnego. Biurokracja, często przedziwne przepisy i normy, obca kultura, będą nas naprzemiennie bawiły i irytowały. Czasem gdzieś tam w środku mnie zakotłuje się, w żyłach poczuję agresję, zazwyczaj w sytuacjach, w których będę bił głową w mur, a niemożność znalezienia wspólnego języka postawi mnie w sytuacji niemal beznadziejnej. Chociażby wtedy, gdy konduktor pociągu postawi przede mną ultimatum: jedziesz 3 klasą za cenę pierwszej albo nie jedziesz wcale. Następny pociąg za tydzień.

Pierwszego dnia w Wadi Halfa czekała nas rejestracja na posterunku policji. Z pozoru formalność, jak się jednak okazało nad wyraz czasochłonny proces. Trzeba bowiem odwiedzić mnóstwo pokoików z urzędnikami i funkcjonariuszami, postać w wielu kolejkach, poprzepychać się, oddać trochę pieniędzy, stracić nieco nerwów (za pierwszym razem, potem to już rutyna), by w zamian uzyskać odpowiedni papier z kilkoma znaczkami, wpis do paszportu - niezwykle cenne zdobycze. Do tego warto dodać pozwolenie na podróżowanie (które, swoją drogą, wyrabia się w Chartumie, a do tego trzeba przecież najpierw dotrzeć...), czy 'permit' na fotografowanie (oddzielny na filmowanie). Nie trzeba specjalnie dodawać, że robienie zdjęć stacjom kolejowym, budynkom państwowym i infrastrukturze jest zabronione. Zawsze jednak można uruchomić Google Earth i obejrzeć interesujące nas miejsca z bliska...

Następnym krokiem jest wymiana waluty. Coraz częściej się zdarza, że cinkciarze w Wadi Halfa sprzedają funty sudańskie po lepszym kursie niż reszta kraju. Nie trzeba się wysilać, by do nich trafić, bo będą oni wśród pierwszych, którzy nas przywitają.

Pierwsza noc w Sudanie kazała mi również przewartościować słowo hotel. Był to w zasadzie barak, w którym zamiast podłogi był piasek. Sala była obszerna, ściany z blachy nie wszędzie sięgały ziemi, toteż mocno zawiewało w nocy. Ze standardów hotelowych ostały się jedynie łóżka, a całości dopełniła koza, która w nocy wyjadła nam część jedzenia.

Pierwszy dzień w Sudanie był naładowany emocjami. Zmęczeni podróżą (a ile jeszcze przed nami) i ku uciesze kozy spaliśmy dobrze. Trzeba było nabrać sił, gdyż dalsza podróż miała okazać się niezwykle wyczerpująca. Okazało się w dodatku, że przybywamy akurat w rozpoczynające się święta Wielkiego Bajramu. Niosło to za sobą niemałe konsekwencje. Tak, czy owak, czekało na mnie kilkadziesiąt dni na Saharze, a potem jeszcze kilka lat powrotów.


Wadi Halfa. Fot. M. Błażejewska















Hotel w Wadi Halfa. Fot. K. Garwoliński












Wadi Halfa. Fot. A. Pląskowska