czwartek, 30 września 2010
O zwierzętach słów kilka
O muzyce, o sporcie, o archeologii, o sztuce, o życiu, o wszystkim?
O zwierzętach słów kilka
Siedziałem 'na pace' Toyoty Hilux. Nie tylko ja zresztą, bo i moi przyjaciele, bagaże, nieszczelna beczka z benzyną. Kurczowo trzymałem się rury od oparcia, twarz kryłem w chuście, okularach i kapeluszu. Piaskiem sypało niemiłosiernie. 12 godzin wcześniej wyjechaliśmy z Dongoli w kierunku Karimy, trasa wiodła przez pustynię, często przez rozległe wydmy. Trzęsło, ale organizm już się przyzwyczajał. Zapach benzyny wzbudzał we mnie jednak mieszane uczucia, nikomu nie mogłem dać gwarancji, że za chwilę nie zwymiotuję...Początkowe podniecenie byciem 'in the middle of nowhere' ustępowało znużeniu i zmęczeniu tym odcinkiem naszej trasy, a Karima jak się nie pokazywała, tak się nie pokazywała. Słońce jak palnik tryskało ogniem.
Gebel Barkal z widocznym Ureuszem po lewej stronie zdjęcia.
To miejsce bezwzględnie święte i to odkąd pamięć ludzka sięga. Zapuszczający się coraz dalej na południe Egipcjanie, prowadzeni przez faraona Totmesa III stanęli przed wzgórzem i oczom swym niedowierzając zobaczyli bogów, przede wszystkim Amona. W najbardziej charakterystycznym fragmencie góry, czyli pionowej wysokiej na 100 metrów iglicy ujrzeli Ureusza, w płaskim jak stół wzniesieniu dom Amona, a także Prapagórek, na którym Atum w akcie samogwałtu wydał na świat innych bogów. W skomplikowanym systemie egipskich wierzeń, paralelnie egzystujących kosmogoniach, było miejsce dla Gebel Barkal. Mało tego, świątynia Amona, którą wkrótce tam postawiono, była postrzegana jako TA SAMA, która znajdowała się w Tebach (dzisiejszy Luksor). Przez setki lat rozbudowywano tam świątynny kompleks, aż Egipt pogrążony w kryzysie przestał panować nad Nubią.
Zachód słońca i Barkal.
Zanim jednak pokazała nam się święta góra, nasza boxy musiała uporać się z piaskami. Dopóki jedzie się po kamieniach, skalnych drogach, nie wspominając o asfalcie, Toyota radzi sobie świetnie. Czasem coś odpadnie, czasem wgniecie, ale naprawy każdej części podejmie się pierwszy lepszy kowal. Stąd wielka popularność Hilux'ów w Sudanie. Problem pojawia się zazwyczaj dopiero na luźnym piasku. Kierowcy starają się omijać piaski, czasami jednak jest to niemożliwe albo po prostu przecenią możliwości samochodu, bądź swoje własne. Nieraz zatem znajdowaliśmy się w sytuacji, jak na poniższej ilustracji...
Jak widać męskim jest później zadaniem wypchnąć boxy z piasku, kobiecym zaś, by to utrwalić na zdjęciu. Różne są sposoby na uratowanie sytuacji. Podkłada się kamienie pod koła, usuwa się spod nich piasek, pcha się auto, etc. Popularna jest również modlitwa kierowcy. Sam byłem świadkiem, kiedy samochód ruszył po wykonaniu odpowiednich religijnych zabiegów. O wielu takich sytuacjach słyszałem. Niemniej, najciekawszą wydaje mi się ta historia, w której kucharka w misji w Banganarti imieniem Atijat, parająca się również białą magią, naprawiła Toyotę rzucając zaklęcie przez telefon komórkowy...
W tym roku wyprawa na IV kataraktę też nie była lekka. Mam na myśli samochód, który psuł się w rekordowym tempie. Wyruszyliśmy z Banganarti i pierwszy wymuszony postój był już po...100 metrach. Koła ugrzęzły w piachu. Na asfaltowej drodze do Karimy (istnieje taka od zeszłego roku) stanęliśmy kilka razy. Tym razem były to już awarie, z którymi brawurowo walczył nasz kierowca Adil, uważany w pewnych kręgach za geniusza, choć jego reputacja potrafiła w błyskawicznym czasie sięgnąć 'kretyna' (w tych samych kręgach). Warto dla uzupełnienia krótkiej charakterystyki nadmienić, iż jest Sudańczykiem niestroniącym od alkoholu miejscowej produkcji. Adil często więc przebywał pod maską Toyoty przykręcając, odkręcając, wiercąc, wiążąc, wyrywając i wpychając przeróżne przedmioty, czym ku pewnemu naszemu zaskoczeniu zmuszał pojazd do ruchu. Paradoksem wydawało się to, że im dłużej jechaliśmy, tym lepiej się boxy sprawowała. Przynajmniej do momentu, kiedy oświadczył, że koło jest do wymiany i czekał nas wymuszony odpoczynek w Atbarze (ku mojej radości, ponieważ dwa lata wcześniej spędziłem tam wiele świetnych dni, zajadając się pysznymi kurczakami). Szczególnie jednak uciążliwa była droga powrotna pustynnym traktem, który miał nas 'wyrzucić' na drogę asfaltową łączącą Atbarę z Karimą. Zupełnym przypadkiem pewien Sudańczyk stał się naszym przewodnikiem i jechał swoją boxy przed nami. Poznaliśmy go w wiosce, której nazwy nie mogę sobie przypomnieć, a którą pamiętać powinienem, ponieważ zjadłem tam najsmaczniejszy ades w życiu, którym poczęstowali nas miejscowi robotnicy. Pamiętam, że źle się czułem, bo podróż wertepami przetrząsnęła mi żołądek, ale ta rozgotowana soczewica postawiła mnie na nogi. Ten posiłek, mający renomę jedzenia dla najuboższych jest jednym z moich ulubionych!
Wspomniany przewodnik miał szczęście, że nas prowadził. Zakopał się bowiem tak mocno, że gdyby nie nasze łopaty, a przede wszystkim ręce, to nie pojechałby dalej. We wszechświecie panuje jednak harmonia i zasada Jin i Jang dosięgnęła nas szybciej, niż się mogliśmy spodziewać. A może mogliśmy... Najpierw szlag trafił koło. Na szczęście mieliśmy jeszcze jedno w miarę zdatne. Co ciekawe na 3 sekundy przed złapaniem pany wszyscy spostrzegliśmy inne zepsute koło na trasie. Przeklęte miejsce (kiedyś w delcie Nilu jechaliśmy ekipą dwoma taksówkami i obie naraz przebiły koła...). Po naprawie przejechaliśmy 300 metrów i zgasł silnik. Nawet Adil nie był w stanie go naprawić. Z pomocą przyszedł 'przewodnik', który miał część, która była niezbędna. Gdyby nie on musielibyśmy czekać na pustynnym trakcie tak długo, aż ktoś by nadjechał...A to mogłoby trwać. Długo.
Wymiana koła na pustyni. W roli głównej inspektor i mój dobry kolega Ali Mirghani.
Wracam jednak do podróży z 2005 roku. Ukazał nam się szczyt Barkal, wiedzieliśmy, że to już końcówka tego 'odcinka specjalnego'. Miasto uniwersyteckie tradycyjnie już okazało się miasteczkiem parterowym, o niewiele większej bazie 'rozrywek' niż poprzednie. Hotel trafił nam się podrzędny, nędzny wręcz. Wprawdzie pokoje zamykane były na kłódkę, ale łazienka połączona z toaletą (to sudański patent) należała do najgorszych, w jakich przyszło mi przebywać. Właściwie była tak odrażająca, że w niej nie przebywałem. Zobaczyłem tam największe karaluchy w moim życiu, olbrzymy miały chyba z 10 cm, jeśli nie więcej. Nazwaliśmy ten hotel 'Mekką Karaczanów'. Właściciel hotelu był całkiem głuchy i był tak stary, że pamiętał pewnie muzułmańskie podboje chrześcijańskiej Nubii z XV wieku... Ciężko było się z nim porozumieć i w pertraktacjach pośredniczyli jego synowie, co skutkowało 'głuchym telefonem'. Teraz, z perspektywy, oceniam Karimę, jako wspaniałą miejscowość. Wtedy jednak, poza Barkal, nie robiła na mnie pozytywnego wrażenia. Była chwila na odpoczynek, nabranie sił. Również na zwiedzanie, bo zabytków w około jest sporo. Trzeba było zrobić jeszcze jakieś zakupy i po kolejnym dniu czekała nas ostatnia już część trasy do Hagar el-Beida - Białego Kamienia - naszego ostatecznego już celu wyprawy. Ale ile jeszcze potem było wypraw!!
Ile razy na myśl o czymś odczuwamy średnio-umiarkowany optymizm, a to COŚ okazuje się być wyborne?! Jak często bywa, że gdy nam się nie chce, to nagle przepełnia nas energia i nie chcemy, by ta chwila odeszła?! Znów to przeżyłem. Na dzień przed wyjazdem na festiwal miałem mieszane uczucia. Owszem, Opeth i Riverside, moje ulubione kapele miały wystąpić, ale obawiałem się, że będą to występy krótkie. Gwiazdą wieczoru miał być KoRn, z którym lata temu straciłem kontakt; o Pain of Salvation wiedziałem niewiele, nie mówiąc o Jurojin, czy Votum. Chyba najzwyczajniej w świecie mi się nie chciało, jak by nie patrzeć podróże do Katowic, to nie podróże do Afryki..I pewnie, gdybym miesiąc wcześniej nie kupił biletu, to bym nie pojechał.
O pociągach na linii Szczecin - Przemyśl nie ma sensu pisać, chyba że książkę. Trzy wagony, w tym pierwsza klasa (dziw, że nie było WARS-u..); przedział pełen 'metalowych głów', między nami zakonnica, to się po prostu zdarza. O estetyce katowickiego Spodka również chyba nie należy dyskutować - jego kolorystyka wpisuje się w katowicką gamę kolorystyczną, od jasnoszarego po ciemnoszary. I tyle.
To, o czym warto opowiedzieć, to muzyka i atmosfera. Rozpoczął Votum, na którego występ nieznacznie się spóźniliśmy. Była godzina 13.00. Myślę, że chłopaki z Votum cieszyli się tym koncertem. Nie grali wprawdzie długo, ale publiczność (jeszcze nie tak liczna, jak pod koniec festiwalu) angażowała się w ich 'performans'. Nikt nie krzyczał 'Korn', czy 'Opeth' - zdecydowanie doceniono ich pracę. Mieli momenty, które mi się szczerze podobały, zwłaszcza wtedy, gdy inspiracje ewidentnie pochodziły z muzyki Riverside. Były też jednak chwile słabsze, stylistyką sięgające Iron Maiden (głównie za sprawą śpiewu), co mnie odpychało. Cieszy jednak, gdy zagraniczne gwiazdy supportuje ktoś z Polski, mało tego - pozwala mieć nadzieję, że może kiedyś...
Po ich występie było interludium, które niczym w średniowieczu, miało być komiczne, a nawet zakrawało na farsę. Mam na myśli konferansjera z Antyradia. Szkoda słów, szczególnie, jeśli pisać o jego pierwszych wejściach, uratował się swoim ostatnim pokazem, kiedy pokazał publice piersi, a potem poprosił, by wszyscy pożegnali go chóralnym 'wypierdalaj!' - co mogło świadczyć o świadomej autokrytyce.
Drugą kapelą, która wystąpiła tego dnia, była Jurojin z Londynu. Kilku młodych chłopaków, którzy postanowili połączyć brytyjski folk, bębny i inne 'etniczne' motywy z metalem. Dość powiedzieć, że okrzyknięto ich metalowym debiutem roku. Pierwsza połowa ich występu mnie nie przekonała, za to druga jak najbardziej. Adaptacja XIX-wiecznej folkowej piosenki wyszła naprawdę dobrze, a ostatni utwór porwał większość zgromadzonych na sali.
Teraz przyszedł czas na Szwedzki Potop - najpierw Katatonia, potem Pain of Salvation, a na koniec Opeth (pomiędzy nimi pokazała się szlachta polska w postaci Riverside). Katatonia zagrała świetnie, w pewnym sensie byli dla mnie odkryciem festiwalu. Wstyd się przyznać, ale wcześniej miałem do czynienia z jedną tylko ich płytą. Zmienię to. Grali z wielką energią i siłą, a przy tym bardzo melodyjnie i nastrojowo. Mają bardzo zdefiniowany styl, jednorodny i konsekwentny. Nie mogę tego powiedzieć o Pain of Salvation. Odniosłem wrażenie, że skakali pomiędzy gatunkami rocka (i nie tylko) zbyt intensywnie. Czasem progresywnie, czasem metalowo, gdzieś tam blues się chyba pokazał, ale Queen też był wyczuwalny. Nie znam ich twórczości, po prostu tak mi się jawiła na żywo. Moje zastrzeżenia są do stylistyki, ale technicznie byli wyśmienici. Śpiewało czterech muzyków, w tym bębniarz. Śpiewali wysoko i czysto, a główny wokalista miał nieprzeciętną skalę i umiejętności. Zabrakło mi tylko, żeby zagrali inną muzykę ;)
Wreszcie na scenę weszli moi idole z Riverside. Idole nie tylko muzyczni, miałem kiedyś okazję zamienić z nimi kilka (dosłownie) słów i zobaczyłem, jak bardzo przypominają nas..Budujące przeżycie. Od idoli wymaga się wiele, standardy idą w górę, oczekiwania są ogromne, ale i wyrozumiałość jest znacznie większa. Ta ostatnia była potrzebna, bo nie zagrali takiego koncertu, na jaki liczyłem. Znów cała nowa płyta (wszystkie kawałki po kolei - to się staje nudne) i tylko jeden 'staroć' - Panic Room. Bawiłem się nieźle, wreszcie mogłem rozpuścić kłaki i trochę się spocić. Były też momenty świetne, więc koncert na 7+/10, może 8, bo idole...
Do tego momentu bawiłem się dobrze, ale nie wyśmienicie. To, co na scenie zrobił za chwilę Mikael Akerfeldt obudziło we mnie ową energię, o której pisałem we wstępie. Każdy kolejny utwór powalał, perfekcyjne nagłośnienie, niesamowity sceniczny temperament i jakaś taka arystokratyczna postawa Opeth. Bili wszystkich o muzyczną klasę. Grali selektywnie, barwy gitar były ciepłe i wyraźne, a kiedy trzeba było metalowe z krwi i kości. No i to, dzięki czemu Opeth jest zjawiskowe - śpiew i growling Akerfedta. Rozpływałem się z zachwycie oraz zaduchu rozszalałej sali. Nadwerężałem kark, a głową zderzyłem się z kilkoma sąsiadami, byle tylko dać upust tej potężnej energii, która chyba już od dawna szukała ujścia. Niech ktoś teraz powie, że muzyka 'metalowa' wzbudza agresję i negatywnie naładowuje, kiedy właśnie przy niej człowiek 'resetuje się', wyrzuca emocje, które inaczej mogłyby go zeżreć od środka! Zagrali moje ulubione 'Bleak' i 'Demon of the Fall', byłem naprawdę spełniony - już nie mogłem powiedzieć, że żałuję czasu lub pieniędzy.
Całość kończył KoRn. Muszę być szczery, muzycznie nie byli oni na podium grających tego dnia kapel. Z drugiej strony rozumiem, że częścią grania na żywo jest show i kontakt z publicznością (choć chyba i ten nie był wyjątkowy). Perkusja przypominająca pająka, światła i różnokształtne statywy nie zastąpią dla mnie 'dobrej nuty'. Niemniej, większa część widowni przyjechała właśnie na KoRna, więc ścisk na ich występie był największy, reakcje najbardziej żywiołowe i aplauz najgłośniejszy. Rozumiem to, ale dla mnie zwycięzcami byli Szwedzi z Opeth. Sam na KoRnie poskakałem, dla sportu w zasadzie, a kiedy już poczułem odwodnienie, a głowa był coraz trudniejsza do utrzymania w pionie, poszedłem szukać picia. Może więc podróże do Katowic mają jednak coś wspólnego z tymi do Afryki...
Mistrzostwo
Po raz pierwszy postawiłem stopę na sudańskich piaskach w styczniu 2005 roku. Nie wiedziałem, że tym sposobem związuję się niejako na stałe z tą krainą; że niemal każdą zimę spędzę na walce z oszałamiającym gorącem. Związałem się z miejscami, nad którymi niebo jest jakby z innego świata - gdzie gwiazdy z księżycem potrafią rozświetlić Ci drogę, bądź gasną pozostawiając Cię w 'egipskich' (sic!) ciemnościach. Wdałem się w nadzwyczaj masochistyczny związek, pełen ekstatycznych doznań, ale i pełen niedogodności, często nawet cierpienia. Przeżyłem poranki tak mroźne, że palce grabiały w rękawiczkach; upały tak wielkie, że woda w wiadrach parzyła jak wrzątek; wiatry tak silne, że pozostanie w domu było jedynym wyjściem. Prawie każdy mój pobyt odznaczał się mniejszym lub większym kryzysem; niejednokrotnie leżałem z gorączką, rozsadzającym od środka bólem brzucha i powtarzałem jak mantrę - nigdy już tu nie wrócę! Zawsze wracałem. Do kraju ludzi biednych, ale gościnnych i po prostu dobrych. Do kraju ludzi, którym przyszło zmagać się z pustynią każdego dnia - dla których Nil jest błogosławieństwem, a deszcz kaprysem Boga. Do kraju ludzi, którzy się uśmiechają nie tylko ustami, ale całym swoim duchem. Ja, z cywilizacji, która uśmiecha się już tylko ustami.
Miałem 21 lat, nikłą wiedzę, również na temat tego, co mnie czeka w Afryce. Zresztą nawet gdybym przeczytał wcześniej dwa tuziny książek o Sudanie czekałyby na mnie te same doznania, zdziwienie, szok, wstręt i fascynacja. Czego bym nie dotknął, na co bym nie spojrzał, byłoby inne. Na tę inność przygotował mnie wcześniej Egipt, stylizujący się na świat Zachodu, unowocześniany, kolorowy, atrakcyjny i tłumny. A jednak to, co czekało na mnie za wielkim Jeziorem Nassera, 1000 km na południe od Kairu było wielką enigmą. Gdybym zbliżał się do Księżyca, miałbym większe pojęcie o tym, czego się spodziewać. Wkrótce miało się okazać, że ta część świata kryje w sobie miejsca, których Księżyc by się nie powstydził.
Nie jechałem do Sudanu jako turysta. Nie jechałem zwiedzać, szukać przygód, a jedynie do pracy. Wiedziałem już wtedy, czym jest archeologia. Wszelkie stereotypy dawno zostały obalone. Wizje romantycznych XIX-wiecznych wykopalisk, jakie pokazują nam co jakiś czas filmowi producenci dawno prysły. Obcowanie z przeszłością, jakże w swej istocie pociągające, zazwyczaj ustępuje miejsca obcowaniu z rzeczywistością - ze zmęczeniem, wysiłkiem, czasem nawet znużeniem. Wykopaliska w Polsce nie mogły mnie jednak przygotować na wszystko, co czekało na cmentarzyskach Sudanu. W Polsce nie ma pyłu, który przy silniejszych wiatrach wciska się w każdy zakamarek Twojego ciała, nie ma lejącego się strumieniem żaru z nieba, który w okolicach godziny piętnastej staje się po prostu nie do wytrzymania. Tam też zrozumiałem, że woda jest cenniejsza niż cokolwiek innego.
Zimą 2005 roku zeszliśmy z pokładu statku płynącego z Asuanu i postawiliśmy pierwsze kroki na sudańskiej ziemi. Większość z nas była tam po raz pierwszy, byliśmy w Wadi Halfa, w Prowincji Północnej - Asz Szamalija. Miasto to założono w XIX wieku. Odgrywało istotną rolę w zmaganiach Brytyjczyków z Mahdim; to stąd ciągnęła się długa trasa kolejowa, sięgająca aż po el Obejd, wybudowana w celach militarnych. W czasie II wojny światowej miasto było ważnym alianckim posterunkiem. Budowa wielkiej Tamy Asuańskiej spowodowała spiętrzenie wód Nilu, te zaś zatopiły większą część miasta. Halfa, do której więc przybyliśmy jest tworem znacznie młodszym, to tzw. Nowa Halfa. Urzekająca architektura kolonialna zniknęła, w jej miejsce pojawiła się tradycja budowania z mułu, rzadziej z cegły palonej. Można by rzec, że to architektura 'parterowa', ledwie kilka budynków (szczególnie 5 lat temu) posiadało piętro lub dwa. Za przykład niech posłuży bank, jeden z lokalnych 'wieżowców'. Bank tylko z nazwy, bo jego pracownik zapytany o możliwość wymiany pieniędzy odeśle nas do cinkciarzy.
Będzie to też dla nas pierwszy sygnał, że trafiliśmy do świata, z naszej perspektywy, absurdalnego. Biurokracja, często przedziwne przepisy i normy, obca kultura, będą nas naprzemiennie bawiły i irytowały. Czasem gdzieś tam w środku mnie zakotłuje się, w żyłach poczuję agresję, zazwyczaj w sytuacjach, w których będę bił głową w mur, a niemożność znalezienia wspólnego języka postawi mnie w sytuacji niemal beznadziejnej. Chociażby wtedy, gdy konduktor pociągu postawi przede mną ultimatum: jedziesz 3 klasą za cenę pierwszej albo nie jedziesz wcale. Następny pociąg za tydzień.
Pierwszego dnia w Wadi Halfa czekała nas rejestracja na posterunku policji. Z pozoru formalność, jak się jednak okazało nad wyraz czasochłonny proces. Trzeba bowiem odwiedzić mnóstwo pokoików z urzędnikami i funkcjonariuszami, postać w wielu kolejkach, poprzepychać się, oddać trochę pieniędzy, stracić nieco nerwów (za pierwszym razem, potem to już rutyna), by w zamian uzyskać odpowiedni papier z kilkoma znaczkami, wpis do paszportu - niezwykle cenne zdobycze. Do tego warto dodać pozwolenie na podróżowanie (które, swoją drogą, wyrabia się w Chartumie, a do tego trzeba przecież najpierw dotrzeć...), czy 'permit' na fotografowanie (oddzielny na filmowanie). Nie trzeba specjalnie dodawać, że robienie zdjęć stacjom kolejowym, budynkom państwowym i infrastrukturze jest zabronione. Zawsze jednak można uruchomić Google Earth i obejrzeć interesujące nas miejsca z bliska...
Następnym krokiem jest wymiana waluty. Coraz częściej się zdarza, że cinkciarze w Wadi Halfa sprzedają funty sudańskie po lepszym kursie niż reszta kraju. Nie trzeba się wysilać, by do nich trafić, bo będą oni wśród pierwszych, którzy nas przywitają.
Pierwsza noc w Sudanie kazała mi również przewartościować słowo hotel. Był to w zasadzie barak, w którym zamiast podłogi był piasek. Sala była obszerna, ściany z blachy nie wszędzie sięgały ziemi, toteż mocno zawiewało w nocy. Ze standardów hotelowych ostały się jedynie łóżka, a całości dopełniła koza, która w nocy wyjadła nam część jedzenia.
Pierwszy dzień w Sudanie był naładowany emocjami. Zmęczeni podróżą (a ile jeszcze przed nami) i ku uciesze kozy spaliśmy dobrze. Trzeba było nabrać sił, gdyż dalsza podróż miała okazać się niezwykle wyczerpująca. Okazało się w dodatku, że przybywamy akurat w rozpoczynające się święta Wielkiego Bajramu. Niosło to za sobą niemałe konsekwencje. Tak, czy owak, czekało na mnie kilkadziesiąt dni na Saharze, a potem jeszcze kilka lat powrotów.
Wadi Halfa. Fot. M. Błażejewska
Hotel w Wadi Halfa. Fot. K. Garwoliński
Wadi Halfa. Fot. A. Pląskowska