Pocałunek

środa, 7 września 2011

Miała czarne oczy. Jak sadza delikatnie unoszona wiatrem przez błękitem uszyte niebo. I spokój jej oczu był jak ten dzień, w którym nieliczne chmury przesuwały się wysoko, jakby z obowiązku, bez większej ochoty. Spokojne acz przenikliwe do granic wytrzymałości tego, kto ośmieliłby się w nie spojrzeć. Przenikliwe, ale zarazem lekko nieobecne. To chyba przez te śnieżnobiałe źrenice. Te oczy były jak dwa ledwo tlące się światła dwóch przerażająco długich tuneli.
Miała czarne oczy. Wyczekujące. Nie mrugała, sprawiając przy tym wrażenie niebywałej wręcz cierpliwości. Jej oczy wprowadzały wielką ciszę i choć same były czarne, świat wokół nich czyniły rozświetlonym i harmonijnym. Cichym jednak do granic absurdu. Nienaturalny bezruch czarnych oczu powoływał do życia bezruch wszelkiego istnienia.
Miała czarne oczy. Wpatrzone w tego, który z przerażeniem obserwował jak wszystko wokoło spowalnia swój ruch, a on sam wpatrując się w swe dłonie poddaje się temu zjawisku. Kto z nas nie śnił, że uciekać powinien, a nie może, bo nogi jego ciężkie od ziemi nie chcą się oderwać; że krzyku dobyć nie może, a przecież musi. Musi, bo inaczej zginie. Ilu z nas się budziło, będąc przerażonym uczuciem bezsilności.
Miała czarne oczy. I była pewna swego. Jeszcze nikt jej nie odmówił. Nawet gdyby ktoś próbował, nie wydobyłby z siebie dźwięku. Nikt też nie próbował się jej przypatrzeć, choć może nawet chciał, ale ją dostrzega się zawsze w tej samej chwili, w której bezruch osiąga optimum. Kiedy świat staje się idealnie wstrzymany. Kiedy najmniejszy pyłek, który odbija światło promieni słonecznych zawisa nad ulicą, a cisza gęstnieje tak bardzo, że zamienia się w narastający pisk. Dźwięk Ciszy staje się jedynym ruchem. Jej oczy płoną spokojem, są ciszą. Najgłośniejszą ciszą wszechświata.
Miała czarne oczy. Mijał go seledynowy samochód. Nienaturalnie jakoś. Dziwnie. Powoli. Prawa noga zawisła nad chodnikową płytą. W uchylonej nieznacznie szybie samochodu, od którego dzieliły go tylko dwa kroki zobaczył ją stojącą pod drzewem. Nieruchomą. Jako pierwszy zobaczył ją zanim świat wstrzymał oddech. Zanim wezbrała fala wwiercającego się szumu. Jako pierwszy spojrzał w te oczy czarne. Jako pierwszy dostrzegł, że pod oczyma rysują się zmarszczki. Że ma czarną skórę. Że nie ma ust. Wiedziała, że ją spostrzegł. Po raz pierwszy nerwowo zamrugała.
Pyłek zawisł nad ziemią. W witrynie sklepu po drugiej stronie ulicy odbijało się słoneczne światło. Seledynowy samochód stał, jego kierowca wpatrywał się w jezdnię przed sobą. Ten, który ją dostrzegł zastygł, niczym pokonany przez Meduzę. Czuł, że ruszyła w jego stronę. Czuł za plecami posuwisty ruch Ciszy. Kiedy mijała go z boku, ból wytworzony strachem stał się nie-do-wytrzymania. Serce przestało bić. Nie czuł już nic, gdy stał z nią twarzą w twarz...Gdy w miejscu, gdzie powinna mieć usta, jej czarna skóra naciągała się potwornie, a jej głowa w cierpieniu miotała się we wszystkie strony. Skóra pękała z trzaskiem odsłaniając widok szkaradny. Krzyczała nieludzko, powoli godząc się z bólem, gdy w jednej chwili zamilkła, a bezruch zrównał się z bezkresną ciszą. Szeroko otwarte już szczęki zbliżyły się do jego ust i martwych oczu. Pocałowała go.
Chyba miał zawał. Tak przynajmniej mówiła kobieta, która codziennym swym zwyczajem patrzyła przez okno, rzucając czerstwy chleb gołębiom. Chyba miał zawał, bo szedł i w jednej chwili padł na chodnik. Harmider uliczny pełen klaksonów, rozpędzonych samochodów, rozmów i szumiących drzew dopełnił sinusoidalny sygnał karetki.

Czas wędrówek

niedziela, 4 września 2011

Jeszcze jeden łyk. Ostatni. I said baby, you know I'm gonna leave You. Smak nie ma już żadnego znaczenia. Co najwyżej przypomina, że to nie dla przyjemności. Jednak jeszcze jeden? Ale teraz już naprawdę ostatni. Naprawdę. I got to ramble. Familiada. Jeden z dziesięciu. Jaka to melodia? Chujowa. Nikt tak nigdy nie odpowiedział? Ja bym tak odpowiedział. Tak, szczególnie teraz. Teraz, kiedy smak nie ma już żadnego znaczenia, tak bym właśnie odpowiedział. A co na to ankietowani? Ankietowani myślą, że stolicą Turcji jest Belgrad. Pytanie było z zaskoczenia. Karol był zamaskowany. Nawet żart mu nie wyszedł dziś jakoś. On też już smaku nie czuje. Czy to jego wina? W takim razie za Belgrad. Gdzieś znów posiałem portfel. Wezmę kurtkę, w kurtce człowiek wygląda poważniej. Kurtka jako przedłużenie męskości, w końcu zwisa mi pasek ramoneski. Różnie się przedłuża męskość, rzadko chyba kurtką, ale niewiele mam. Człowiek jest niewolnikiem swojego stanu posiadania. Mogę jeszcze wiosłem, ma długi gryf. Oj...We really got to ramble. Jestem Pstrągiem Poezji. Czyli ogarniam potoki. Potoki słów. Słów bez znaczenia, jak ten smak, który też jest bez znaczenia. A więc jestem Salmo Trutta i moim celem jest omijać haczyki pełne dorodnych owadów. Ależ mnie razi słońce. Mogłem nie brać kurtki. Gorąco... No to w potok. Potok ulic. Potok myśli. Potok wyciekającego szamba. Jeszcze jakaś muzyka w uszach, żeby był soundtrack do tej pielgrzymki. Słońce grzeje. I'll leave you when the summertime, leave you when the summer come along. Proszę Państwa: po prawej szpital, po lewej szpital. Przed nami? Tam mieszkają lekarze. A teraz proszę Państwa przejdźmy dalej, gdzie pokażę Państwu piękny szpital. Chorujemy. Trzeba nas leczyć. Szczególne wyczulenie na objaw wyjątkowo groźnej choroby: myślenia refleksyjnego. Muszę uważać. Zamaskować. Jak Karol. Zresztą kurtka jest jak kamuflaż. Czyli jednak dobrze zrobiłem, że ją wziąłem. Jestem z Krainy Dreszczowców. Znam te budynki, te chodniki, te zaparkowane samochody, te przepełnione kosze na śmieci, te przejścia dla pieszych, te dziury w chodnikowych płytach, te psie gówna, te terytoria znam, obstawione, pilnowane, zajmowane, obserwowane. Znam żebraków, znam pijaków, znam bezdomnych. Znam te bary mleczne, te bistra z de volaille'ami, żabki, jeżyki, kreciki i inne nieożywione zwierzęta. I ten parking też znam. I ten smród! Tak, jestem w pobliżu zoo. Lubię to miejsce. I tę ulicę. Oj tak, to kiedyś była ważna ulica. Zdaje się, że całowałem tam kiedyś jakąś fajną dziewczynę. Gdzie teraz skręcić. Ale wybór. Potok się rozwidla. Delta. Nic mnie jednak nie ogranicza. Co za przestrzeń! Przestrzeń wyboru. Mogę wybrać każdą drogę. A Wy? Każdą drogę. Gdzie by tu się przetoczyć; której wody dziś zaznać; potaplać się w błocie ludzkich wydalonych uczuć. Pooddychać dymem z kominów, które spalają ludzkie marzenia. Wspomnienia. W czyje okna zajrzeć? Gdyby chcieli, by im nie zaglądać, to by sobie je zasłonili, prawda? Zresztą, nic mnie nie obchodzą cudze okna. Tak naprawdę przeglądam się w szybach! Haha Tak właśnie. Oto ja - narcyz! Muszę spojrzeć w lusterka samochodów, w ich szyby, w witryny sklepów. Sklep z kiblami, ale nie na kible patrzę, lecz na siebie! Och tak. I co widzę? Pstrąga w ramonesce. Pasek od kurtki... coś z nim nie tak jest. Zobaczyłem to w jakimś okiennym refleksie. Zepsuty. Podarty. Nie macie najmniejszego pojęcia, co to za uczucie. Już nigdy nie będzie tym samym paskiem. Nie macie pojęcia... Soundtrack staje się coraz smutniejszy. Czy naprawdę jedyne, co możemy zrobić, by zapisać się jakoś w historii, to nasrać na chodnik? Zakochałem się w tych ulicach, nie mógłbym żyć gdzieś indziej. Nienawidzę ich równie mocno. (Z)akochać się nie znaczy kochać. Można zakochać się nienawidząc. Tak, Mitia miał rację. I said don't you hear it callin' me the way it used to do? Ale chyba właśnie o to chodzi, żeby pomimo a nie z braku przeciwności brnąć przez potok pełen naszych wspólnych dusz. Codziennie. Nieustannie. Potok pełen pływających belek z rozsypanych rusztowań wokół wieży marzeń. Potok pełen nadziei, która wielu wypadała z kieszeni, gdy po pijaku wsiadali do taksówek. Potok, którego wieczny przypływ stanowią słowa, które wypowiedziano zbyt wcześnie, zbyt głośno i przede wszystkim: niepotrzebnie. Potok zasolony łzami, które płynęły z radości i żalów, które kolekcjonujemy, ustawiając na regałach w salonach naszego życia. Potok rozczarowań. Potok zwycięstw. Potok pełen spalin, bo to nie benzyna, lecz my się spalamy w samochodowych rajdach, walcząc o każdą sekundę. Potok emocji, które wchłonięte przez ubrania staramy się zniszczyć, gdy wrzucamy je do pralek. Ten potok jest seledynowy, wije się jak wąż zbudowany z mgły. To nim oddycham. Mój pasek przy kurtce się zepsuł. Dorzucam do naszej wspólnej wody kamyk niespełnienia. Pochłonęło go. Ślady na piasku i kręgi na wodzie. Widocznie tak miało być. Nowa ulica, nowe witryny. Baby, baby, baby, baby/That's when it's callin' me/I said that's when it's callin' me back home... 

Tramwaje

poniedziałek, 21 marca 2011


Zapytaj mnie, a Ci odpowiem. No dalej! Co u mnie? Nie wiem, w sumie sam nie wiem. To, co zwykle właściwie.. Ale wiem całkiem sporo, co u ludzi z tramwajów. Chcesz posłuchać? U tych bezwstydnych i niepohamowanych w swojej ekshibicjonistycznej naturze. Gadających przez telefony. Znam te melodie na pamięć, melodie komórkowych dzwonków, odgłosów spłukiwanej wody, pierdzenia, cytatów z filmów, dobrej techniawki, klasyki Nokii, melodie głośnych rozmów studentek z mamusiami; chłopaków z dziewczynami; mężów z żonami; kibiców z kibicami; maturzystów; urzędników; sprzedawców; nauczycieli; wariatów i bezdomnych. Tramwajowy kalejdoskop. Wesoły wagon na krzywych torach. Wesoły i głośny, rozgadany, jak klasa, kiedy wychodzi nauczyciel. Motorniczy nie ma autorytetu. Ale ma dwa szaliki Lecha, trochę nalepek poprzyklejanych do szyb i koniecznie jakiegoś świętego patrona na obrazku. Patron tramwajów. Jak ma na imię? Motorniczy, nie patron. Mirek, może Roman. Koniecznie z wąsem. Ale autorytetu nie ma. Możesz pić browary i pluć na podłogę. Możesz grzecznie pytać młodzież, czy ma portfel – nikt się za nimi nie wstawi. Za mną się nie wstawiali. Czasem trzeba dostać w ryj, takie są koleje losu, zdobywanie doświadczenia. Po to, byś wiedział, że nie należy się wstawiać. Za kimś, bo generalnie warto się wstawiać. Kiedy wszyscy są wstawieni w tramwaju jest jeszcze głośniej, a bariery znikają. Kaśka zdradzała faceta. Wiem to od tej piskliwej, brązowej, jakby ją ktoś wędził przez miesiąc, Afrodyty z Cuba Libre. Kupiła sobie bolerko „blink blink”, czymkolwiek to jest. Ktoś, kto z nią rozmawia przez telefon musi mieć talent, bo ja jestem u kresu. Koleś obok mnie nie ma chyba wymagań, co do partnerek, nie potrzebuje rozmów, spacerów, odrobiny intelektualnej sprzeczki, wymiany zdań, tych rozkosznych podchodów i kokieterii. Nie może ich mieć, bo ślini się na Piskliwą. Dosłownie, ma mokrą wargę i uśmiecha się kącikiem ust. Wieczorem spotka ją na parkiecie, wyda z siebie jakiś godowy okrzyk, może nawet jakieś zdanie podrzędnie złożone i zaliczy Afrodytę w kiblu. Jest ambitny, bo mógłby wywalić siano na dziwki, a inwestuje w driny i ćwiczy bajer. Ale teraz jest w tramwaju, tramwajowy gangster. Skórzana kurtka, fajny dresik, kowbojki. Ma styl. Zna się na autach, dużo ich widzi przez tramwajowe szyby. Wyrzucili go z roboty, bo za dużo kebabów rozdawał kolegom. Ale ma CV, a co najważniejsze talent. Przede wszystkim jest wszechstronny, bo robił też w pizzach. ‘Też go wyjebali’, ale to inna historia… Pani od historii to ‘głupia pizda’ – właśnie się dowiedziałem. Ale macie rację dziewuchy, nie powinna była robić sprawdzianu, który zapowiedziała. Mogła się domyślić, że byłyście ‘na baletach’, a Anka obrzygała taksówkę. Zero empatii w tych ludziach. Tak nam mówią na filozofii. Tak mówią w tramwaju. Gdy wsiadam do bimby jestem pozytywistą, wysiadam ‘ponowoczesny’. ‘Jakim pan jest chamem’! Fakt, jest zwyrodniałym, starym, niereformowalnym chamem; 70-letnim parszywym, stetryczałym, samolubnym chamem; chamskim chamem; nie ustąpił miejsca syneczkowi tej pani w berecie i futrze. Skurwiel-egoista. Kombatant pieprzony. Synek źle się czuje, no powiedz panu, że źle się czujesz, powiedz, bo jak Ci przypierdolę..! On tak źle się czuje, że nie może mówić, a ‘pan, dziadzie jeden, siedzisz dalej’. Tył tramwaju się cieszy, zadyma. Może dziadek jej przyleje. Może ona jemu. Co za różnica, ‘komuś by się przyjebało’. Festiwal zapachów. Ferment. Ale nie intelektualny. Ktoś obsmarował gównem siedzenie. Taki żarcik. Otworzyłoby się okno, ale jest zespawane albo sklejone – nawet kowboj w dresie nie dał rady. Minus u Piskliwej. Ale ta go nie zapamięta, nie pamięta nawet, gdzie ma wysiąść. Na parkiecie jest ciemno, dragi pulsują w głowie, kowboj zaliczy. Smród jednak doskwiera. Mógłbym wysiąść i przejść się do domu. Ale może spotkam miłość w tramwaju. Po czym ją poznam? Jak ja będzie milczeć. W autobusach jest inaczej. Oj, tam jest porządek. Widziałem. Kierowca ma autorytet. ‘Kupiłam se amfetaminę i jadę ci obciągać teraz’ – ‘przygotuj się, wysiadasz!’ – prawi wąsaty Mirek albo Roman-kierowca Solarisa zielonego jak Greenpeace. Koniec, jak w wojsku. Liżesz podłogę? Wypierdalasz. A tramwaje? Szatan w nich zamieszkał, taki ziomek z rogami i w pelerynie. A może to Batman.. Wysiadam.

Za drzwiami

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Wymyślanie melodii przychodzi mi łatwiej i lepsze chyba daje efekty, ale lżej mi jak czasem zrymuje dwa zdania.


Za drzwiami
Drzwi zabite deską,
Stąd sny o wytrychu
I przypiętej pinezką
Do drzwi tych na strychu
Starej tajemnicy
W sekretnym języku;
Wyrwanej stronicy
Z księgi ludzkich krzyków.
Drzwi obite złotem
Za dnia ślepym światłem
Niczym złotym grotem
Uderzają raptem.
W nocy zaś kuszące
Jak tancerki Wschodu
Oszukują śniące
Dusze pełne głodu.
Puste stoi krzesło
Klucznika starego.
Nic go nie obeszło,
Że ktoś chciałby tego,
Co drzwi tak uparcie
Przed ludzką potrzebą
Kryją i na warcie
Niewzruszone strzegą.
Gdybym mógł strażniku
Wyłupać ci oczy,
Po cichu, bez krzyku
Widzieć jak krwią broczysz;
Gdybym mógł uderzyć
W drzwi pokryte złotem,
Toporem przymierzyć,
Sam być złotym grotem;
Gdybym po Twym ciele
Stąpając spocony
Stąpał też po dziele,
Którego obrony
Nigdyś się nie wyrzekł,
Lecz zginąłeś mężnie
Pod drewnianym krzyżem
Ciosanym siermiężnie;
Czy zgasiłbym świecę
Z ostatnim świecznikiem?
Czy ją mając w opiece
Stałbym się strażnikiem..?

Co mnie irytuje...

czwartek, 4 listopada 2010

Wiem, że sam jestem irytujący, ale to akurat mnie nie irytuje. Wiem też, że pewne rzeczy irytują, bo nie potrafię ich zrozumieć; bo za mało mam wiedzy i umiejętności, by je pojąć. Ale nie o takiej irytacji mówię. Są zjawiska, których nie nauczę się obserwować w spokoju - irytują mnie doprowadzając czasem do obłędu. A irytują szczególnie wtedy (czyt. teraz), kiedy w moim ciele siedzi:

kac...

- kobiety i bankomaty... Jak długo można szukać karty w torebce?
- starsze panie i bankomaty... Jak długo można mylić te cztery przyciski?
- bezdomni i bankomaty... Ja wiem, że w tych 'kabinach' jest cieplej; ja naprawdę dużo rozumiem, no ale ..rwa..
- psy moich sąsiadów... Jak tępe musi być zwierze, które od lat widzi mnie codziennie, a szczeka jakbym kradł sąsiadom kubły na śmieci? (poza jednym jamnikiem, który nie opanował sztuki i kaszle zamiast szczekać)
- psy i chodniki... Dlaczego w ich małych umysłach pojawia się nieustannie jedna myśl: muszę obsrać chodnik... Dlaczego?
- psy i ich 'panowie'... Dlaczego ja muszę schodzić im z drogi na chodniku? Nie można szarpnąć smyczy?
- psy w tramwajach... Nie dość, że spocony tłum nieustannie trze się o mnie w jakiejś transowej ekstazie, to jeszcze ociera się o mnie włochate prosie z ADHD. Płaci za bilet? No ..rwa mać!
- laski, komórki i tramwaje... Jakiś pokraczny szatański żart. Tego nie da się słuchać, a kiedy zapomnę mp3, to jestem zmuszony. Czy odczuwaliście kiedyś wstyd za osoby, których nie znacie? Jak mnie to irytuje..
- laski, gimnazjum i tramwaje... Wersja alternatywna dla poprzedniej. O tyle gorsza, że w pierwszej nie słychać przeciwnej strony - tu słychać...
- studenci i tramwaje... Jeśli kiedyś prowadziłem rozmowy o zajęciach jadąc tramwajem, to klnę się teraz na Fejsboga - wymierzę sobie za to katorżniczą karę..
- ulotki i greenpeace... Jak długo można mówić 'nie'?
- greenpeace... Pod 'kaponierą' jest facet, który na oczach wszystkich powoli 'przemija'.. a ja mam ratować foki w Kanadzie?!
- Romowie i zakupy... Trzeba to komentować?
- Poczta Polska... Kto wpada na pomysły typu: na poczcie kupisz znicz??!! No ..rwa, jak długa może zrobić się kolejka, kiedy pani wybiera znicze w okienku pocztowym?
- smsy od PLUSA, że zamierza zablokować mi połączenia... Może jest w tym trochę mojej winy, no ale... ..rwa
- ludzie z parasolami... W dupie mają to, że wiecznie trącają mi głowę. Z cukru zrobieni...
- kobiety i witryny sklepowe... Rozumiem, że buty hipnotyzują, ale dlaczego muszę się regularnie w...ać w stającą nagle na chodniku Dzierlatkę?

A tak w ogóle, to wcale nie jestem marudny.. To był ciężki dzień..

Winda

piątek, 22 października 2010

Od dziecka prześladuje mnie pewien sen. Jakby znikąd pojawiam się w starej windzie, ciasnej i szarej. Jej ściany są popisane, przyciski stopione od zabaw zapalniczką. Nie ma luster, może i dobrze..Tylko wąska, pionowa szybka w drzwiach. O dziwo nie spadam, nie..wręcz przeciwnie - winda leniwie pnie się w górę. Skrzypi. To chyba liny, które ją ciągną, skrzypią nienaoliwione. Mijam piętro, na którym niegdyś mieszkałem. Jestem spokojny. Co jakiś czas winda ociera się o coś w tym głębokim szybie. Z każdym piętrem rośnie we mnie niepokój. Nie wiem czego się boję, ale coś na mnie czeka. To już prawie koniec trasy - przez to małe okienko rozpoznaję kolejne piętro. Zaraz powinienem wysiąść. Winda jednostajnym, miarowym tempem pnie się na ostatni przystanek - dlaczego tak bardzo się boję? Jeszcze kilkadziesiąt centymetrów - za chwilę poczuję to zwolnienie i  moment zawieszenia, oczekuję na to znajome stuknięcie hamulców. Jestem przerażony. Winda wcale nie zwalnia. Przecież zaraz się skończy budynek! Czuję, że nie mogę się ruszyć, a przecież muszę wysiąść! Jestem ciężki, nie mogę krzyknąć, a winda przyspiesza. Ona się nie zatrzyma, a jest już tak blisko dachu. Tak blisko końca! To niemożliwe, to niemożliwe! Czuję łzy. I...budzę się. Zawsze budzę się w tym momencie. Ciemny pokój zalany czernią, złowrogi, ale prawdziwy, pozwala odetchnąć. Cień drzewa ożywia martwe ściany, jest tak cicho. Gdzieś jednak pozostaje to straszne uczucie..Dokąd zabrała mnie ta winda? Gdzie byłem, że strach okazał się nie-do-zniesienia? Czym ona jest? I co się stanie, kiedy wsiądę do windy odwiedzając kogoś znajomego i naprawdę rozpoznam owo wąskie okienko? Gdzie leży granica szaleństwa?

Sudan - miejsca, ludzie, przygody. Cz. VI

czwartek, 30 września 2010

O zwierzętach słów kilka


   Ostatnio moja praca nierozerwalnie wiąże się ze zwierzętami, a nigdy nie byłem ich miłośnikiem. Trzeba jednak przyznać, że niektóre stworzenia potrafią wywoływać uśmiech na twarzy, jak choćby mój domowy kot. W Sudanie koty przyprawiają raczej o szewską pasję, biegając gromadnie po hotelowym dachu, jak nie raz to bywało w Wadi Halfa. Życie w tym kraju jest mocno związane ze zwierzętami - czy jest się mieszkańcem, czy tylko gościem, to bez znaczenia. Zanim więc opowiem o dalszych losach wyprawy z 2005 roku, zatrzymując ją niejako w czasie i miejscu, to jest na skalistych drogach IV katarakty, już naprawdę blisko celu, napiszę dziś o tym, jak miały i mają się zwierzęta na tej niewdzięcznej ziemi.
   Gdy sięgniemy naszą kulturową pamięcią o kilka tysiącleci wstecz, to zobaczymy Saharę zieloną i pełną życia. Ziejące teraz pustką uedy, czyli dawne koryta rzek, wypełnione były wówczas wodą, piaszczyste ergi były dnami jezior, a skały górowały nad sawannowym krajobrazem. Bogactwo flory niosło za sobą bogactwo fauny. Słonie, żyrafy i hipopotamy kroczyły ścieżkami, które teraz wypełnia piasek i kamienie, krokodyle pływały rzekami, których koryta wyschły i przypominają raczej pozbawione krwi żyły tego wielkiego organizmu, jakim jest Sahara. Na wschodzie ostał się tylko Nil i to on stał się fundamentem cywilizacji, którym przyszło trwać w czasach, gdy deszcze zapomniały o tej krainie, a słońce i wiatr sprzysięgły się skruszyć każdy kamień.

Wielbłąd
Ten sam wielbłąd

   Jednak nie tylko człowiek okazał się uparty i przystosował się do pustyni, uczyniły tak również zwierzęta, choć zdecydowanie nie wszystkie. Symbol pustyni, obecny na pocztówkach i zdjęciach z arabskich krajów Sahary, czyli wielbłąd, paradoksalnie pojawił się w tym świecie bardzo późno. Ciężko oszacować dokładną datę, kiedy pierwszy garbaty egzemplarz został zaprezentowany publiczności doliny Nilu, ale można chyba założyć że miało to miejsce w I tys. BC, bliżej pewnie przełomu er. Tymczasem to bydło od dawna pełniło najważniejszą rolę w gospodarce i to przez tysiąclecia. Dziś zaś najczęściej spotkać można osła. Zwierzę wielofunkcyjne, nie wymagające częstych napraw i naprawdę ergonomiczne. Modele osłów różnią się między sobą, mogą to być osły jedynki, do przewozu jednego człowieka, osły z przyczepą, dwukołową i umożliwiającą transport dóbr i osób, czy osły cysterny, zaopatrujące mieszkańców w wodę. Jedzą zieleninę, piją niewiele, choć pod tym względem wielbłądy biją je na głowę, potrafiąc delektować się kolczastymi akacjami. Oba gatunki urzekają swoistym brakiem emocji na pyskach, przeżuwają posiłki mając świat raczej w głębokim poważaniu. Czasem tylko, z przyczyn jedynie im znanych, postanowią się zbuntować - staną gdzieś na drodze obrażone. Nie przyszło im jednak wieść żywota w ogrodach Edenu, lecz w ziemskim piekle, które na dodatek nocą zamienia się często w biegun północny. Być może owo zobojętnienie jest jakąś receptą na przetrwanie.
   O kotach wspominałem, nie są specjalnie cenione, choć miały swoje pięć minut, gdy Egipt był kreatorem kultury wschodu Afryki. Teraz, raczej bezdomne, zajmują się przemykaniem z cienia w cień - zaiste karkołomne zadanie w tej części świata.. Psy nie mają lepiej. Arabowie nie szanują tych stworzeń (co nawet dla mnie, którego antypatia w stosunku do psów jest potężna, bywa rażące), często traktując je kamieniem. Żyją na obrzeżach wsi, łączą się w gangi, jednak rzadko zagrażają ludziom. Pamiętam jednak, że nie czułem się pewnie, gdy po raz pierwszy szedłem na Gebel Barkal i stanąłem twarzą w twarz ze sforą zdziczałych, lekko niepełnosprawnych, ale zawsze - psów. I to nie były pustynne jamniki. Pamiętam, że wzorem autochtonów zaopatrzyłem się w kamienie, których jednak użyć nie musiałem. Nieopodal leżała padlina, która stanowiła jadłospis napotkanej watahy, może dlatego postanowiły nas oszczędzić. Jakie obrzydzenie maluje się na twarzach Sudańczyków, gdy mówią o Chińczykach jedzących psy!
   Sudańska prowincja żyje z rolnictwa. Na szerszą skalę hoduje się tylko kozo-owce. Gdzieś umyka mi różnica między jednymi a drugimi, dlatego sprowadzam je do jednego bytu. Trzymane są zazwyczaj w zagrodach zbudowanych z akacjowych gałęzi, czasem z cegły mułowej. Ich wyraz twarzy również nie sugeruje refleksyjnego stanu, w czym upodabnia je do osłów i wielbłądów. Jest coś nad wyraz pociesznego w tych stworzeniach, szczególnie młodych okazach - taka słodka odmiana głupkowatości. Na wsiach trzyma się również kury oraz gołębie. Bynajmniej nie pocztowe. Wielokrotnie otrzymywaliśmy podarki w postaci gołąbków, jeszcze żywych, ale z oczywistym przeznaczeniem. Przynosił je np. niejaki Khalifa w Hagar el-Beida, który nota bene lansował nową modę (pytanie czy skądś przyszła?) noszenia zamiast czapki - wiadra. Ale o krzykach mody w Sudanie, to może następnym razem.

Kozo-owca...


                Fot. Ł. Banaszek

   Mieszkanie nad Nilem powoduje też, iż człowiek może wejść w interakcję z rybami. Kiedyś przyniesiono nam dużego nilowego suma. Zaiste interakcja była - bo ów sum jeszcze żył... W smaku przypominał karpia i trzeba mu oddać, że smaczny był. Niemniej, ryby i mięso, to na prowincji rzadkie przysmaki. inaczej jest w miastach, gdzie wybór jest większy - w Karima w tym roku potrafiłem jeść kurczaki na śniadanie, obiad i kolację. Jednak mięso kozo-owiec, tzw. lachma poza smakiem mięsa raczej nie przypomina. Tak, czy owak, pozostaje jednym z bardziej wykwintnych dań, jakimi można zostać poczęstowanym. Kiedy w tym roku spędziłem kilka dni pod drzewem przy muzeum w Karima, czekając aż komisja sudańskich inspektorów skończy narady, miałem okazję być członkiem uczty. Przyprowadzono barana (haruf), którego następnie zabito i obdarto ze skóry. Zajmował się tym miejscowy żołnierz, który w międzyczasie bywał fryzjerem, a teraz stał się rzeźnikiem i kucharzem. Rozwieszonego na drabinie barana elegancko wypatroszył, a potem ugotował dwa rodzaje lachmy - oczywiście oba raczej ciężko-jadalne.

Wysokiej jakości posiłek w jednej z sudańskich restauracji.

   Moje dzisiejsze opowiadanie chciałem jeszcze uzupełnić o zwierzęta drobniejsze, ale istotne i ciekawe. Otóż kto wybierze się do Sudanu, ten świadom być musi, że prędzej, czy później, natknie się na owady. Różne jest ludzkie nastawienie do naszych mniejszych braci, choćby dlatego, że wielu z nas nigdy nie nazwie się bratem karalucha. Te jednak stanowią problem stosunkowo nieznaczny, mieszkając raczej w miastach i przeważnie w ubikacjach, a stopień ich zobojętnienia bije kopytne na głowę. Nieprzyjemna może być natomiast obecność much. Szczególnie w rejonie IV katarakty poznałem ich natręctwo, a także skutki obcowania z nimi. Nie od dziś wiadomo, że muchy lubią przebywać w miejscu zaopatrywanym codziennie, głównie odchodami... Po czym poznać muchę, która właśnie wraca ze swojej ulubionej miejscówki? Po wilgotnym, lepkim dotyku, którym nas raczy siadając nieustannie na naszych rękach, nogach i twarzy. Niezwykle uparte są to stworzenia, bo tak długo będą próbować, aż zginą. Problem polega jednak na tym, że w przeciwieństwie do Polski, muchy sudańskie nie działają samotnie, lecz w setkach. Bywały obiady, podczas których połknięcie muchy było zwykłą statystyką. W końcu i nas dotknęło zobojętnienie... Muchy to jednak nie wszystko, trzeba przyzwyczaić się do pająków. Jedne są mniejsze ale skaczą na wysokość twarzy, inne są bardziej konserwatywne, ale zainwestowały w rozmiary, mniej więcej dłoni. Nie każdemu też przypadną do gustu mrówki, które z racji rozmiarów potrafią wejść wszędzie, musi im się tylko chcieć. Lubią sobie człowieka podgryźć, w czym konkurują z pchłami. Tak się złożyło, że moje tegoroczne łóżeczko na katarakcie było siedliskiem i mrówek, i pcheł, a przed pająkami obroniła mnie moskitiera. Ta z kolei chroni przede wszystkim przed muchami, choć i zbłąkany komar ma trudniejsze zadanie. Miałem też kiedyś w Meroe łóżko, nad którym gniazdo uwiły szerszenie; moją koleżankę z Pragi i resztę jej ekipy zaatakowały pszczoły, gryząc jednego Czecha 700 razy! Wreszcie stworzenia jadowite - skorpiony i węże. Pierwsze spotkać nietrudno. Wystarczy w nocy udać się na poszukiwania wiejskiej toalety i trochę uważniej się rozejrzeć. Kiedyś w nocy jeden okaz stał czujny przy tej dziurze w ziemi, która z racji bolącego brzucha stała się moim marzeniem. Ale jak mawiają - jak nie urok, to..sraczka. Warto sprawdzać buty i po prostu patrzeć pod nogi. Z wężami jest zgoła inaczej - ja żadnego nie widziałem.. To zwierzęta, które towarzystwa ludzi nie znoszą i trzymają się raczej z daleka
A krokodyle? Podobno bardzo smaczne...