Pocałunek

środa, 7 września 2011

Miała czarne oczy. Jak sadza delikatnie unoszona wiatrem przez błękitem uszyte niebo. I spokój jej oczu był jak ten dzień, w którym nieliczne chmury przesuwały się wysoko, jakby z obowiązku, bez większej ochoty. Spokojne acz przenikliwe do granic wytrzymałości tego, kto ośmieliłby się w nie spojrzeć. Przenikliwe, ale zarazem lekko nieobecne. To chyba przez te śnieżnobiałe źrenice. Te oczy były jak dwa ledwo tlące się światła dwóch przerażająco długich tuneli.
Miała czarne oczy. Wyczekujące. Nie mrugała, sprawiając przy tym wrażenie niebywałej wręcz cierpliwości. Jej oczy wprowadzały wielką ciszę i choć same były czarne, świat wokół nich czyniły rozświetlonym i harmonijnym. Cichym jednak do granic absurdu. Nienaturalny bezruch czarnych oczu powoływał do życia bezruch wszelkiego istnienia.
Miała czarne oczy. Wpatrzone w tego, który z przerażeniem obserwował jak wszystko wokoło spowalnia swój ruch, a on sam wpatrując się w swe dłonie poddaje się temu zjawisku. Kto z nas nie śnił, że uciekać powinien, a nie może, bo nogi jego ciężkie od ziemi nie chcą się oderwać; że krzyku dobyć nie może, a przecież musi. Musi, bo inaczej zginie. Ilu z nas się budziło, będąc przerażonym uczuciem bezsilności.
Miała czarne oczy. I była pewna swego. Jeszcze nikt jej nie odmówił. Nawet gdyby ktoś próbował, nie wydobyłby z siebie dźwięku. Nikt też nie próbował się jej przypatrzeć, choć może nawet chciał, ale ją dostrzega się zawsze w tej samej chwili, w której bezruch osiąga optimum. Kiedy świat staje się idealnie wstrzymany. Kiedy najmniejszy pyłek, który odbija światło promieni słonecznych zawisa nad ulicą, a cisza gęstnieje tak bardzo, że zamienia się w narastający pisk. Dźwięk Ciszy staje się jedynym ruchem. Jej oczy płoną spokojem, są ciszą. Najgłośniejszą ciszą wszechświata.
Miała czarne oczy. Mijał go seledynowy samochód. Nienaturalnie jakoś. Dziwnie. Powoli. Prawa noga zawisła nad chodnikową płytą. W uchylonej nieznacznie szybie samochodu, od którego dzieliły go tylko dwa kroki zobaczył ją stojącą pod drzewem. Nieruchomą. Jako pierwszy zobaczył ją zanim świat wstrzymał oddech. Zanim wezbrała fala wwiercającego się szumu. Jako pierwszy spojrzał w te oczy czarne. Jako pierwszy dostrzegł, że pod oczyma rysują się zmarszczki. Że ma czarną skórę. Że nie ma ust. Wiedziała, że ją spostrzegł. Po raz pierwszy nerwowo zamrugała.
Pyłek zawisł nad ziemią. W witrynie sklepu po drugiej stronie ulicy odbijało się słoneczne światło. Seledynowy samochód stał, jego kierowca wpatrywał się w jezdnię przed sobą. Ten, który ją dostrzegł zastygł, niczym pokonany przez Meduzę. Czuł, że ruszyła w jego stronę. Czuł za plecami posuwisty ruch Ciszy. Kiedy mijała go z boku, ból wytworzony strachem stał się nie-do-wytrzymania. Serce przestało bić. Nie czuł już nic, gdy stał z nią twarzą w twarz...Gdy w miejscu, gdzie powinna mieć usta, jej czarna skóra naciągała się potwornie, a jej głowa w cierpieniu miotała się we wszystkie strony. Skóra pękała z trzaskiem odsłaniając widok szkaradny. Krzyczała nieludzko, powoli godząc się z bólem, gdy w jednej chwili zamilkła, a bezruch zrównał się z bezkresną ciszą. Szeroko otwarte już szczęki zbliżyły się do jego ust i martwych oczu. Pocałowała go.
Chyba miał zawał. Tak przynajmniej mówiła kobieta, która codziennym swym zwyczajem patrzyła przez okno, rzucając czerstwy chleb gołębiom. Chyba miał zawał, bo szedł i w jednej chwili padł na chodnik. Harmider uliczny pełen klaksonów, rozpędzonych samochodów, rozmów i szumiących drzew dopełnił sinusoidalny sygnał karetki.

Czas wędrówek

niedziela, 4 września 2011

Jeszcze jeden łyk. Ostatni. I said baby, you know I'm gonna leave You. Smak nie ma już żadnego znaczenia. Co najwyżej przypomina, że to nie dla przyjemności. Jednak jeszcze jeden? Ale teraz już naprawdę ostatni. Naprawdę. I got to ramble. Familiada. Jeden z dziesięciu. Jaka to melodia? Chujowa. Nikt tak nigdy nie odpowiedział? Ja bym tak odpowiedział. Tak, szczególnie teraz. Teraz, kiedy smak nie ma już żadnego znaczenia, tak bym właśnie odpowiedział. A co na to ankietowani? Ankietowani myślą, że stolicą Turcji jest Belgrad. Pytanie było z zaskoczenia. Karol był zamaskowany. Nawet żart mu nie wyszedł dziś jakoś. On też już smaku nie czuje. Czy to jego wina? W takim razie za Belgrad. Gdzieś znów posiałem portfel. Wezmę kurtkę, w kurtce człowiek wygląda poważniej. Kurtka jako przedłużenie męskości, w końcu zwisa mi pasek ramoneski. Różnie się przedłuża męskość, rzadko chyba kurtką, ale niewiele mam. Człowiek jest niewolnikiem swojego stanu posiadania. Mogę jeszcze wiosłem, ma długi gryf. Oj...We really got to ramble. Jestem Pstrągiem Poezji. Czyli ogarniam potoki. Potoki słów. Słów bez znaczenia, jak ten smak, który też jest bez znaczenia. A więc jestem Salmo Trutta i moim celem jest omijać haczyki pełne dorodnych owadów. Ależ mnie razi słońce. Mogłem nie brać kurtki. Gorąco... No to w potok. Potok ulic. Potok myśli. Potok wyciekającego szamba. Jeszcze jakaś muzyka w uszach, żeby był soundtrack do tej pielgrzymki. Słońce grzeje. I'll leave you when the summertime, leave you when the summer come along. Proszę Państwa: po prawej szpital, po lewej szpital. Przed nami? Tam mieszkają lekarze. A teraz proszę Państwa przejdźmy dalej, gdzie pokażę Państwu piękny szpital. Chorujemy. Trzeba nas leczyć. Szczególne wyczulenie na objaw wyjątkowo groźnej choroby: myślenia refleksyjnego. Muszę uważać. Zamaskować. Jak Karol. Zresztą kurtka jest jak kamuflaż. Czyli jednak dobrze zrobiłem, że ją wziąłem. Jestem z Krainy Dreszczowców. Znam te budynki, te chodniki, te zaparkowane samochody, te przepełnione kosze na śmieci, te przejścia dla pieszych, te dziury w chodnikowych płytach, te psie gówna, te terytoria znam, obstawione, pilnowane, zajmowane, obserwowane. Znam żebraków, znam pijaków, znam bezdomnych. Znam te bary mleczne, te bistra z de volaille'ami, żabki, jeżyki, kreciki i inne nieożywione zwierzęta. I ten parking też znam. I ten smród! Tak, jestem w pobliżu zoo. Lubię to miejsce. I tę ulicę. Oj tak, to kiedyś była ważna ulica. Zdaje się, że całowałem tam kiedyś jakąś fajną dziewczynę. Gdzie teraz skręcić. Ale wybór. Potok się rozwidla. Delta. Nic mnie jednak nie ogranicza. Co za przestrzeń! Przestrzeń wyboru. Mogę wybrać każdą drogę. A Wy? Każdą drogę. Gdzie by tu się przetoczyć; której wody dziś zaznać; potaplać się w błocie ludzkich wydalonych uczuć. Pooddychać dymem z kominów, które spalają ludzkie marzenia. Wspomnienia. W czyje okna zajrzeć? Gdyby chcieli, by im nie zaglądać, to by sobie je zasłonili, prawda? Zresztą, nic mnie nie obchodzą cudze okna. Tak naprawdę przeglądam się w szybach! Haha Tak właśnie. Oto ja - narcyz! Muszę spojrzeć w lusterka samochodów, w ich szyby, w witryny sklepów. Sklep z kiblami, ale nie na kible patrzę, lecz na siebie! Och tak. I co widzę? Pstrąga w ramonesce. Pasek od kurtki... coś z nim nie tak jest. Zobaczyłem to w jakimś okiennym refleksie. Zepsuty. Podarty. Nie macie najmniejszego pojęcia, co to za uczucie. Już nigdy nie będzie tym samym paskiem. Nie macie pojęcia... Soundtrack staje się coraz smutniejszy. Czy naprawdę jedyne, co możemy zrobić, by zapisać się jakoś w historii, to nasrać na chodnik? Zakochałem się w tych ulicach, nie mógłbym żyć gdzieś indziej. Nienawidzę ich równie mocno. (Z)akochać się nie znaczy kochać. Można zakochać się nienawidząc. Tak, Mitia miał rację. I said don't you hear it callin' me the way it used to do? Ale chyba właśnie o to chodzi, żeby pomimo a nie z braku przeciwności brnąć przez potok pełen naszych wspólnych dusz. Codziennie. Nieustannie. Potok pełen pływających belek z rozsypanych rusztowań wokół wieży marzeń. Potok pełen nadziei, która wielu wypadała z kieszeni, gdy po pijaku wsiadali do taksówek. Potok, którego wieczny przypływ stanowią słowa, które wypowiedziano zbyt wcześnie, zbyt głośno i przede wszystkim: niepotrzebnie. Potok zasolony łzami, które płynęły z radości i żalów, które kolekcjonujemy, ustawiając na regałach w salonach naszego życia. Potok rozczarowań. Potok zwycięstw. Potok pełen spalin, bo to nie benzyna, lecz my się spalamy w samochodowych rajdach, walcząc o każdą sekundę. Potok emocji, które wchłonięte przez ubrania staramy się zniszczyć, gdy wrzucamy je do pralek. Ten potok jest seledynowy, wije się jak wąż zbudowany z mgły. To nim oddycham. Mój pasek przy kurtce się zepsuł. Dorzucam do naszej wspólnej wody kamyk niespełnienia. Pochłonęło go. Ślady na piasku i kręgi na wodzie. Widocznie tak miało być. Nowa ulica, nowe witryny. Baby, baby, baby, baby/That's when it's callin' me/I said that's when it's callin' me back home... 

Tramwaje

poniedziałek, 21 marca 2011


Zapytaj mnie, a Ci odpowiem. No dalej! Co u mnie? Nie wiem, w sumie sam nie wiem. To, co zwykle właściwie.. Ale wiem całkiem sporo, co u ludzi z tramwajów. Chcesz posłuchać? U tych bezwstydnych i niepohamowanych w swojej ekshibicjonistycznej naturze. Gadających przez telefony. Znam te melodie na pamięć, melodie komórkowych dzwonków, odgłosów spłukiwanej wody, pierdzenia, cytatów z filmów, dobrej techniawki, klasyki Nokii, melodie głośnych rozmów studentek z mamusiami; chłopaków z dziewczynami; mężów z żonami; kibiców z kibicami; maturzystów; urzędników; sprzedawców; nauczycieli; wariatów i bezdomnych. Tramwajowy kalejdoskop. Wesoły wagon na krzywych torach. Wesoły i głośny, rozgadany, jak klasa, kiedy wychodzi nauczyciel. Motorniczy nie ma autorytetu. Ale ma dwa szaliki Lecha, trochę nalepek poprzyklejanych do szyb i koniecznie jakiegoś świętego patrona na obrazku. Patron tramwajów. Jak ma na imię? Motorniczy, nie patron. Mirek, może Roman. Koniecznie z wąsem. Ale autorytetu nie ma. Możesz pić browary i pluć na podłogę. Możesz grzecznie pytać młodzież, czy ma portfel – nikt się za nimi nie wstawi. Za mną się nie wstawiali. Czasem trzeba dostać w ryj, takie są koleje losu, zdobywanie doświadczenia. Po to, byś wiedział, że nie należy się wstawiać. Za kimś, bo generalnie warto się wstawiać. Kiedy wszyscy są wstawieni w tramwaju jest jeszcze głośniej, a bariery znikają. Kaśka zdradzała faceta. Wiem to od tej piskliwej, brązowej, jakby ją ktoś wędził przez miesiąc, Afrodyty z Cuba Libre. Kupiła sobie bolerko „blink blink”, czymkolwiek to jest. Ktoś, kto z nią rozmawia przez telefon musi mieć talent, bo ja jestem u kresu. Koleś obok mnie nie ma chyba wymagań, co do partnerek, nie potrzebuje rozmów, spacerów, odrobiny intelektualnej sprzeczki, wymiany zdań, tych rozkosznych podchodów i kokieterii. Nie może ich mieć, bo ślini się na Piskliwą. Dosłownie, ma mokrą wargę i uśmiecha się kącikiem ust. Wieczorem spotka ją na parkiecie, wyda z siebie jakiś godowy okrzyk, może nawet jakieś zdanie podrzędnie złożone i zaliczy Afrodytę w kiblu. Jest ambitny, bo mógłby wywalić siano na dziwki, a inwestuje w driny i ćwiczy bajer. Ale teraz jest w tramwaju, tramwajowy gangster. Skórzana kurtka, fajny dresik, kowbojki. Ma styl. Zna się na autach, dużo ich widzi przez tramwajowe szyby. Wyrzucili go z roboty, bo za dużo kebabów rozdawał kolegom. Ale ma CV, a co najważniejsze talent. Przede wszystkim jest wszechstronny, bo robił też w pizzach. ‘Też go wyjebali’, ale to inna historia… Pani od historii to ‘głupia pizda’ – właśnie się dowiedziałem. Ale macie rację dziewuchy, nie powinna była robić sprawdzianu, który zapowiedziała. Mogła się domyślić, że byłyście ‘na baletach’, a Anka obrzygała taksówkę. Zero empatii w tych ludziach. Tak nam mówią na filozofii. Tak mówią w tramwaju. Gdy wsiadam do bimby jestem pozytywistą, wysiadam ‘ponowoczesny’. ‘Jakim pan jest chamem’! Fakt, jest zwyrodniałym, starym, niereformowalnym chamem; 70-letnim parszywym, stetryczałym, samolubnym chamem; chamskim chamem; nie ustąpił miejsca syneczkowi tej pani w berecie i futrze. Skurwiel-egoista. Kombatant pieprzony. Synek źle się czuje, no powiedz panu, że źle się czujesz, powiedz, bo jak Ci przypierdolę..! On tak źle się czuje, że nie może mówić, a ‘pan, dziadzie jeden, siedzisz dalej’. Tył tramwaju się cieszy, zadyma. Może dziadek jej przyleje. Może ona jemu. Co za różnica, ‘komuś by się przyjebało’. Festiwal zapachów. Ferment. Ale nie intelektualny. Ktoś obsmarował gównem siedzenie. Taki żarcik. Otworzyłoby się okno, ale jest zespawane albo sklejone – nawet kowboj w dresie nie dał rady. Minus u Piskliwej. Ale ta go nie zapamięta, nie pamięta nawet, gdzie ma wysiąść. Na parkiecie jest ciemno, dragi pulsują w głowie, kowboj zaliczy. Smród jednak doskwiera. Mógłbym wysiąść i przejść się do domu. Ale może spotkam miłość w tramwaju. Po czym ją poznam? Jak ja będzie milczeć. W autobusach jest inaczej. Oj, tam jest porządek. Widziałem. Kierowca ma autorytet. ‘Kupiłam se amfetaminę i jadę ci obciągać teraz’ – ‘przygotuj się, wysiadasz!’ – prawi wąsaty Mirek albo Roman-kierowca Solarisa zielonego jak Greenpeace. Koniec, jak w wojsku. Liżesz podłogę? Wypierdalasz. A tramwaje? Szatan w nich zamieszkał, taki ziomek z rogami i w pelerynie. A może to Batman.. Wysiadam.