Sonisphere

piątek, 18 czerwca 2010

Festiwal ten miał być
historycznym wydarzeniem. Po raz pierwszy miały wystąpić na jednej scenie zespoły, które na przełomie lat 80. i 90. wprowadziły muzykę metalową na nowe tory. Wielką Czwórkę miały supportować Mastodon i Behemoth, ten pierwszy wycofał się jednak już trzy tygodnie temu. Okazało się tymczasem, że Anthrax, Megadeth i Slayer również przyjechały jako supporty..Metallici!

Nie znam oficjalnych liczb. Wyczytałem, że na Bemowie mogło być ok. 80.000 ludzi, sam stawiałem na 100.000. Sto tysięcy ludzi z pasją, wśród których była licealna młodzież, ale i stara metalowa gwardia - brodaci dziadkowie w kurtkach starszych ode mnie. Byli rodzice z dziećmi, rodzice, którzy ewidentnie wychowali się na tej legendarnej już muzyce - byli też rodzice, którzy zdecydowanie nie wiedzieli, co ich czeka, bo dopiero ich dzieci sięgnęły po trash metal. Były młode demoniczne dziewczyny w krótkich spódniczkach, byli wytatuowani od stóp do głów wysłannicy piekieł, byli też tacy, co koncertu nie doczekali, bo pijani padli gdzieś między jedną a drugą bramką, kilometr od sceny.

Scenę ustawiono na osi wschód-zachód i ten, kto to wymyślił, powinien mieć wyłupane oczy. Dopiero Metallica zagrała po zmroku, co oznacza, że występy pozostałych kapel trzeba było oglądać pod słońce. Był alkohol! Wymyślono jednak, że można go pić jedynie w wydzielonych strefach. Nie trudno się domyślić, że kolejki były gigantyczne, ścisk ogromny i radość z picia ograniczona. Niemniej, organizacja była porządna, o dziwo wszystko działo się zgodnie z harmonogramem.

Pierwszy wystąpił Behemoth, który zaprezentował się naprawdę przyzwoicie. Otwierał festiwal, na którym wystąpić miały żywe legendy, to nie jest łatwe zadanie. Koncert kończyli moim ulubionym Chant for Ezkaton 2000. Potem przyszła kolej na Anthrax. Nigdy nie byłem ich fanem, stąd nie przeżywałem ich występu za bardzo. Zdecydowanie za mocno nagłośniona stopa powodowała, że drgały mi wargi i nos, i to chyba zapamiętam z ich koncertu najbardziej. No i może Belladonnę biegającego w pióropuszu.

Najbardziej czekałem na Megadeth i choć zagrali mnóstwo starych kawałków, to trochę się zawiodłem. Nagłośnienie pozostawiało wiele do życzenia, brzmienia nie były selektywne, a wokal Mustaine'a przez pierwsze utwory był prawie niesłyszalny. Sam Mustaine nie był w najwyższej wokalnej formie, za to rzeczy, które wyczyniał na gitarze nie mogły już pozostać niedocenione. Megadeth pokazał, że technicznie są lepsi niż wszystkie pozostałe kapele, które zagrały na Sonisphere. I to się już nie zmieni.

A potem Slayer. Musiałem coś zjeść, więc pierwsze dźwięki usłyszałem czekając na zapiekankę z dziwnymi grzybami. Może to kwestia miejsca, w którym stałem, ale moje zdanie podziela wiele osób - Slayer był nagłośniony perfekcyjnie! Zagrali rewelacyjny koncert oparty oczywiście o stare hity: South of Heaven, Reigning Blood czy Dead Skin Mask. Araya był w świetnej formie, choć głową machać już nie może. Belladonna i Mustaine żegnali wszystkich słowami: God bless You! (jakże niedorzecznymi w kontekście metalu;), Slayer śpiewał jednak: God Hates Us all! To była atmosfera prawdziwego metalowego grania..ale tylko godzina.

Zapadał powoli zmrok, testowano światła, odbywała się próba dźwięku. Wielki banner Sonisphere ustąpił miejsca olbrzymiemu telebimowi (wcześniej działały mniejsze po bokach sceny). Ludzie przestali się interesować jedzeniem, piwem i gadżetami, Ci, co mogli wstali z ziemi. Za chwilę miała wejść na scenę Metallica. Moje opętanie tym zespołem mam już dawno za sobą, w jakiś sposób wychowałem się na nim, ale moje muzyczne ścieżki prowadzą już do innych dźwięków. Pozostał jednak wielki sentyment, z tą muzyką związane są wspomnienia, do tego magia, który towarzyszy tworzeniu historycznych zdarzeń, jakim miał być występ the Big 4.

Dwugodzinny koncert pokazał, kto jest najważniejszy. Szkoda. Myślałem, że to rzeczywiście festiwal na równych prawach, ale inni mieli być tylko tłem dla headliner'a - nie grali nawet bisów! Metallica zagrała. To był oczywiście świetny występ, z grą świateł, fajerwerkami i ogniami, ze świetnym nagłośnieniem i fajnym klimatem. Ale było w nim coś nie fair..
Hetfield i koledzy zagrali swoje największe hity, w tym trzy numery z kill'em all! Co dla mnie jest znamienne, zwyciężyła melodia. Na koncercie były dziesiątki tysięcy ludzi, metalowców. Jednak to nie na Behemocie czy Slayerze było najwięcej widzów, ale na Metallice..grającej w dodatku cztery słynne ballady: Fade to Black, Welcome Home, One i Nothing Else Matters. Wszyscy śpiewali. Nawet w najbardziej zatwardziałych metalowcach istnieje wrażliwość na takie nuty. Były też hymny jak Master of Puppets, czy Seek and Destroy i tylko utwory z Death Magnetic nie były w stanie dorównać ich epickim braciom z pierwszych płyt. Metallica długo nie schodziła ze sceny, rozdawała kostki i dziękowała za przybycie. Kiedy organizatorzy zaczęli ogłaszać głośno, gdzie trzeba iść po wyjściu z lotniska, by dostać się do autobusów, Hetfield skwitował: Shut the Fuck Up, we've not Done yet.. i rozdawał dalej.

To był bardzo dobry koncert, ale trochę gorszy festiwal Wielkiej Czwórki. Zastanawiam się jeszcze tylko, co będzie kiedy CI Wielcy postanowią skończyć. Kto ich zastąpi? Na czyj koncert moje pokolenie zabierze swoje dzieciaki i będzie mogło powiedzieć: Oni grają 30 lat! To bogowie Rocka! Bo nie widzę następców, kończy się epoka, wprawdzie bardzo powoli, ale się kończy. I jeszcze jedna rzecz. W przerwie po Megadeth poleciał na ekranach klip Pantery - Cemetery Gates - jak to brzmiało magicznie. Żałuję, że nigdy na żywo ich nie widziałem i nie zobaczę..

Nothing Else Matters z przedwczoraj

We're Here Because We're Here

wtorek, 8 czerwca 2010


Gdyby ktoś streścił mi przesłanie najnowszej płyty Anathemy zanim jej posłuchałem, prawdopodobnie uśmiechnąłbym się pobłażliwie i a priori spisał ją na straty. Jest to bowiem album o miłości, nie tej jednak, która do tej pory inspirowała zespół - miłości straconej,lecz o spełnionej, prawdziwej, pięknej. Nostalgia, smutek, niesamowity ból, który towarzyszył takim utworom jak One Last Goodbye, czy A Natural Disaster ustępują miejsca absolutnemu spełnieniu. Myślałem, że afirmacja szczęścia na dłuższą metę nie współgra z alternatywnym, czy progresywnym graniem. Wydawało mi się, że taka treść, w pewien sposób banalna, wpłynie negatywnie na muzyczną formę. Teraz wiem, jak bardzo się myliłem. Anathema nagrała album po prostu..piękny.

Zapowiedź tego, że zespół podąża w stronę światła, ukryta była choćby w takich utworach jak Flying:

times have changed and now i find i'm free for the first time
feel so close to everything now
strange how life makes sense in time now


Poza tym trzy utwory z najnowszej płyty były znane już od dwóch lat - nie spodziewałem się jednak tego, co wydobyło się z głośników. Muzycznie, nie jest to płyta-arcydzieło. Anathema nigdy nie uprawiała wirtuozerii, nigdy nie powalała oszałamiającymi solówkami, sekcja rytmiczna nie łamała rytmów z prędkością światła - jej siłą od początku była melodia. Na "We're Here..." melodie są obłędne, to płyta, na której śpiew jest miażdżąco pierwszoplanowy. Harmonia głosów, przeplatające i uzupełniające się partie Vincenta i Lee są bez skazy i choć na niejednej płycie mieliśmy możliwość posłuchać, jak współpracują, to jeszcze nigdy w takiej ilości i jakości.

Płytę rozpoczyna Thin Air - z początku niezapowiadający wielkiej dawki energii. Jednak dźwięki rozpędzają się z każdą minutą, a kiedy idziesz ulicą, po prostu czujesz jak rosną Ci skrzydła na plecach. Od 3:10 rozpoczyna się fragment "We've come too far to turn back", który moim zdaniem jest najlepszy na całej płycie i tylko w jednym przypadku mógłby być jeszcze lepszy - gdyby płytę kończył.
Potem Summer Night Horizon, który dalej pozwala unosić się nad ziemią..i ten niepowtarzalny moment dreszczu, kiedy Vincent z Lee śpiewają "In blood red skies". Nie można też nie docenić świetnej rytmiki i ogromnego wkładu pianina.
Dreaming Light to pierwsza ballada na płycie, która jednak w odróżnieniu od tego, co Anathema robiła do tej pory, jest zbudowana na dźwiękach, utkanych nićmi wielkiej radości. To hymn poświęcony miłości i choć brzmi to banalnie, to optymizm w nim zawarty jest całkowicie prawdziwy. Za nim zaś Everything, który prawdopodobnie byłby w moim odczuciu najlepszy, gdyby nie to, że znany jest już od dawna i zdążyłem się już do niego przyzwyczaić. Tu znów warto podkreślić, że głos Lee dodaje muzyce Anathemy coś niepowtarzalnego, coś łagodnego i czystego.
Druga część płyty wcale nie jest słabsza, mniej jest w niej jednak energii. Najpierw Angels Walk Among Us, które płynnie przechodzi w Presence - zmuszającą do refleksji melodeklamację.
Okazuje się, że wspólne trasy z Porcupine Tree mocno zainspirowały Anathemę, bo dwa następne utwory, czyli A Simple Mistake i Get Off, Get Out, są osadzone w stylistyce Jeżozwierzy. Fantastyczny motyw na gitarze, który występuje w drugiej części A Simple Mistake zasługuje na szczególną uwagę.
Ostatnią balladą jest Universal, która w niezwykle prostych słowach podsumowuje album.

Above the clouds
We flew to heaven
Through the eye of the storm
And into to the light

I see you
You're everywhere I go
In everything I do

I dreamed a thousand years
Just to be here where everything is right
Scrape those screamless skies
Defy the limits and fly

I see you
You're everywhere I go
In everything I do

I see you
You're everywhere I go
In everything I do


Fantastyczna instrumentalna końcówka i znów można wzbić się na skrzydłach gdzieś bardzo wysoko. Mijasz ludzi na ulicy i czujesz tysiące ciarek, które targają całym ciałem..I to wszystko trwa tak długo, aż utwór nie dobiega końca, aż nie zdajesz sobie sprawy, że to tylko chodnik, tylko ludzie i tylko szkoła lub praca, do której zmierzasz. Te powroty z muzycznie stymulowanej wyobraźni są czasem bardzo trudne. Dlatego właśnie muzyka może uzależniać..I jeszcze ostatni utwór z tego albumu, którym jest Hindsight. Sam nie wiem, czy powinien być w tym miejscu..czy nie byłoby lepiej, gdyby płytę kończył wybuch energii, jaki jest w Universal. Z drugiej strony ten kawałek jest właśnie po to, żeby lądując na ziemi wejść do tej szkoły i pracy z uśmiechem na ustach, a nie rozbić się o twardy bruk.

Nie mam wątpliwości, że ten, kto pisał muzykę na ten album, zaznał największej radości, jakiej można doświadczyć na Ziemi. Zaklął ją w tych kilku utworach i pozwolił uwierzyć, że my też jej kiedyś doświadczymy.