piątek, 22 października 2010
Od dziecka prześladuje mnie pewien sen. Jakby znikąd pojawiam się w starej windzie, ciasnej i szarej. Jej ściany są popisane, przyciski stopione od zabaw zapalniczką. Nie ma luster, może i dobrze..Tylko wąska, pionowa szybka w drzwiach. O dziwo nie spadam, nie..wręcz przeciwnie - winda leniwie pnie się w górę. Skrzypi. To chyba liny, które ją ciągną, skrzypią nienaoliwione. Mijam piętro, na którym niegdyś mieszkałem. Jestem spokojny. Co jakiś czas winda ociera się o coś w tym głębokim szybie. Z każdym piętrem rośnie we mnie niepokój. Nie wiem czego się boję, ale coś na mnie czeka. To już prawie koniec trasy - przez to małe okienko rozpoznaję kolejne piętro. Zaraz powinienem wysiąść. Winda jednostajnym, miarowym tempem pnie się na ostatni przystanek - dlaczego tak bardzo się boję? Jeszcze kilkadziesiąt centymetrów - za chwilę poczuję to zwolnienie i moment zawieszenia, oczekuję na to znajome stuknięcie hamulców. Jestem przerażony. Winda wcale nie zwalnia. Przecież zaraz się skończy budynek! Czuję, że nie mogę się ruszyć, a przecież muszę wysiąść! Jestem ciężki, nie mogę krzyknąć, a winda przyspiesza. Ona się nie zatrzyma, a jest już tak blisko dachu. Tak blisko końca! To niemożliwe, to niemożliwe! Czuję łzy. I...budzę się. Zawsze budzę się w tym momencie. Ciemny pokój zalany czernią, złowrogi, ale prawdziwy, pozwala odetchnąć. Cień drzewa ożywia martwe ściany, jest tak cicho. Gdzieś jednak pozostaje to straszne uczucie..Dokąd zabrała mnie ta winda? Gdzie byłem, że strach okazał się nie-do-zniesienia? Czym ona jest? I co się stanie, kiedy wsiądę do windy odwiedzając kogoś znajomego i naprawdę rozpoznam owo wąskie okienko? Gdzie leży granica szaleństwa?